Forum Brzeg on
Regulamin Kalendarz Szukaj Album Rejestracja Zaloguj

MegaExpert

Poprzedni temat :: Następny temat
Diagnoza instytucjalnego układu kultury
Autor Wiadomość
Franco Zarrazzo 
Per astra ad anthropologiae



Wiek: 57
Dołączył: 26 Mar 2006

UP 1052 / UP 1969


Skąd: Ciemnogród

Ostrzeżeń:
 1/4/6
Wysłany: 2009-04-14, 19:08   Diagnoza instytucjalnego układu kultury

Mówimy coraz więcej o kulturze w naszym mieście, słyszymy o tym, że marudzimy, że trzeba po nas lektyki wysyłać, słyszymy coraz więcej obelg na temat swojego domniemamenego "kulturalnego upadku". Osobiście uważam, że przyczyny takiego a nie innego stanu rzeczy tkwią w skostniałych układach, utrwalonych w naszych instytucjach. Podnosiłem o to larum wielokrotnie na przestrzeni ostatnich kilku lat tutaj na forum, przez kilkanaście też lat próbowałem udowodnić, że "kultura" (przez którą u nas rozumie się "imprezy") potrafi obronić się sama, zarobić na siebie i mieć poklask. W ostatnim czasie, jakby na przekór, lokalna prasa próbuje udowadniać, że wszystko jest ok, a dyrektor instytucji kultury "przeczytał na forum" to i tamto. Jak jednak sprawę widzi prasa nieco wyżej notowana w rankigach? Jaka jest diagnoza?

Szukałem wątku, albo działu odpowiedniego do wklejenia poniższego tekstu i Społeczeństwo wydaje mi sie najodpowiedniejszym, chociaż osobiście wnoszę o rozszerzenie nazwy na Kultura i Społeczeństwo - jedno z drugim w zasadzie jest nierozerwalnei związane. Przydałby sie również jakis podwątek z Kulturą w tytule.

Tymczasem jednak:

Cytat:
Zdzisław Pietrasik
05 kwietnia 2009
Muza chce spać!


W Polsce kultura zwana wysoką rozkwita do godziny 16, a po 19 układa się już do snu. Większość instytucji zajmujących się sztuką nie zauważyła, że zmienił się ustrój i styl życia rodaków.

Z raportów o stanie kultury w Polsce wynika niezbicie, iż rodacy chodzą dziś rzadziej do muzeów i teatrów, nie wspominając sal koncertowych. Nawet gust filmowy, z którego kiedyś słynęliśmy, najwyraźniej się popsuł, skoro największą frekwencją mogą pochwalić się najlichsze komedyjki romantyczne, podczas gdy tytuły wyróżniane prestiżowymi nagrodami okupują ostatnie miejsca na listach największych hitów sezonu.

Krótko mówiąc, jest źle, a może być jeszcze gorzej. Pora bić na alarm, pytanie tylko, w jakiej sprawie? Na pewno nie wystarczy poprzestać na pozornie oczywistym stwierdzeniu, że naród nam schamiał i uprawiające wysublimowaną działalność instytucje kultury rzucają perły między wieprze. Nietrudno przecież zauważyć, że wiele spośród nich tkwi od lat w letargu, zachowując się tak, jakby w Polsce nie zmienił się ustrój, a wraz z nim tryb i styl życia rodaków.

Czy kogoś obchodzi, że pokolenie, które weszło w dorosłe życie po 1989 r., jest w tygodniu praktycznie odcięte od oficjalnej oferty kulturalnej? Oczywiście, mogliby ukulturalniać się w weekendy, lecz niewolnicy korporacji, zmęczeni całotygodniową harówką, najczęściej wybierają wówczas bardziej prostackie metody odstresowywania. A ich rodzice, jeśli są czynni zawodowo, również pracują dłużej niż w słodkich czasach PRL, kiedy o czwartej po południu naród miał wolne.

Tymczasem wiele wartościowych imprez planuje się tak, jakby nic się nie zmieniło. Przykład z ostatnich dni. W Warszawie trwa Festiwal Beethovenowski, cieszący się ogromnym powodzeniem. Na 19.30 trudno się dostać, ale dla kogo są koncerty odbywające się w Zamku Królewskim o godz. 17? Może dla bezrobotnych, jeśli akurat są melomanami i stać ich na kupno biletu.

Tak dalej być nie może! – od takiego gromkiego zawołania należałoby rozpocząć inwokację, skierowaną do osób zawiadujących polską kulturą od szczebli najwyższych do najniższych. Potrzebne są zmiany wręcz rewolucyjne, pora ogłosić manifest: instytucje kultury dla ludzi, nie dla instytucji! Wpuśćmy lud ciężko pracujący dla dobra polskiego kapitalizmu do muzeów, teatrów i sal koncertowych! Otwórzmy na oścież drzwi do skarbca narodowej kultury!

Ryzykowna wizyta w muzeum

Owe drzwi można potraktować metaforycznie, ale też jak najbardziej dosłownie. Na przykład drzwi wiodące do stołecznego Muzeum Narodowego – ciężkie, masywne, oporne, jakby prowadziły do zbrojowni. Osoby wagi lekkiej mogą mieć poważne kłopoty z ich sforsowaniem. Drzwi do słynnej Zachęty też raczej nie zachęcają. Może właśnie o to chodzi, by wchodzącemu już na wstępie przekazać komunikat – nie jesteś tu mile widziany!

Jeszcze bardziej bulwersuje zawieszona na tych wrotach tabliczka informująca o godzinach otwarcia.

Jak rozsądnie wytłumaczyć, dlaczego Muzeum Narodowe, placówka z definicji wyjątkowa, czynne jest od wtorku do piątku w godz. 10–16, a w soboty i niedziele tylko do 18? W praktyce jeszcze krócej, o czym przekonałem się niedawno, udając się na szeroko reklamowaną wystawę „Wiek francuski”. Kiedy udało mi się pokonać wejście około 15.35, dowiedziałem się od panów strażników, że już nie wpuszcza się gości. Zapewne w obawie, by nikt nie pałętał się po salach wystawowych parę minut po 16. Rozmaite małe galeryjki mogą być czynne do 20, ale Narodowe tylko w godzinach urzędowych.

Przykład Narodowego jest najbardziej bulwersujący, ale w innych przybytkach sztuki zwyczaje są podobne. Może nasi uczeni odkryją kiedyś nową jednostką chorobową, mianowicie – stres muzealny? Objawy są następujące: wchodzi człowiek z ulicy do muzeum z ambitnym zamiarem kontemplowania prawdziwej sztuki, już na wstępie przygląda mu się kilka smutnych pań strażniczek, dookoła martwa cisza, więc słyszy odgłos własnych kroków, zaczyna się zachowywać coraz bardziej nerwowo, pędzi od obrazu do obrazu, a potem z ulgą odbiera płaszcz w szatni. Znam to uczucie, ponieważ wielekroć przeżywałem podobne męki intruza zakłócającego spokój świątyni sztuki.

Na szczęście raz do roku mamy Noc Muzeów, o której gazety piszą nazajutrz z entuzjazmem, odkrywając niezliczone tłumy zwiedzających, przemieszczające się z jednej wystawy na drugą. Jedna noc w roku to jednak trochę za mało.

Teatr dla teatru

Teatry w Polsce dają przedstawienia o godz. 19. Dlaczego? To proste, ponieważ taka jest tradycja, a tradycja to w teatrze rzecz święta. Jedynie szefowie scen prywatnych zauważyli, że dzisiaj Polacy wychodzą później z pracy i zapraszają na 20. Niby nieduża różnica, ale bardzo istotna. Teatry pozostające na własnym utrzymaniu zabiegają bowiem o widza, podczas gdy dotowane nie muszą. Dlatego dzisiaj zdarza się coraz częściej, że widzowie nie wchodzą do teatru, lecz wbiegają. Spóźnialscy, niczym w kinie, przeciskają się pomiędzy rzędami, narażając się na kąśliwe uwagi tych, którym udało się przyjść w porę.

To przez tę okropną godz. 19 mamy upadek teatralnych obyczajów. Nawet na premiery, a te urządza się często w piątki, goście przybywają wprost z pracy, w strojach bynajmniej nieodświętnych, i w takich samych nastrojach. Nie zdążyli zjeść kolacji, nawet czasu nie starczyło, by spokojnie napić się kawy, więc teraz trudno wymagać, by w skupieniu chłonęli każdą sceniczną kwestię. Naprawdę niewiele wysiłku kosztowałoby teatry, gdyby grały o 20, pozostawiając termin wcześniejszy tylko na dni weekendowe. Można przypuszczać, że aktorzy też by się ucieszyli, a już na pewno ci, którzy pędzą do garderoby wprost z planu telenoweli.

Otworzyć teatry to nie znaczy jednak tylko rozpoczynać później przedstawienia. Trzeba też zmienić myślenie o widzu, który ponoć jest najważniejszy. O tym, jak jest w rzeczywistości, możemy się przekonać, obserwując choćby efekty modernizacji budynków teatralnych. Po remoncie zazwyczaj przybywa znacząco przestrzeni dla scen, a za to ubywa miejsc na widowni. Mało tego, szalenie ambitni twórcy potrafią jeszcze zaanektować dla swej genialnej wizji parę pierwszych rzędów, a już szczytem rozrzutności jest sadzanie garstki widzów na scenie, podczas gdy cała widownia zionie pustką. Jeżeli ma to uzasadnienie artystyczne, proszę bardzo, ale najczęściej to tylko fanaberie reżysera. Nie bez powodu o niektórych demiurgach naszego teatru mówi się w środowisku, że wprost nie znoszą publiczności, i dają temu wyraz.

Nieraz można odnieść wrażenie, że premiera odbywa się tylko dla premiery. By przyszli znajomi z teatru, najbliższa rodzina i przyjaciele. Czy propozycja zainteresuje zwykłą publiczność, nie ma większego znaczenia. Ostatnio skarżyła mi się znajoma z Krakowa, która przejęta pozytywnymi recenzjami „Trylogii”, wystawionej przez Jana Klatę w Starym Teatrze, natychmiast pobiegła do kasy po bilet, a tam dowiedziała się, że spektakl w najbliższym czasie nie będzie grany. Widocznie taki był wcześniej ustalony plan pracy artystycznej zespołu.

Podobna sytuacja zdarza się często. Potem, kiedy chwalony spektakl wraca, entuzjazm potencjalnych widzów już ostygł. Znający swój fach dyrektor powinien umieć przewidzieć, jaka inscenizacja może wzbudzić szczególne zainteresowanie, i zatrzymać ją na afiszu aż do „zgrania”, co przyniosłoby teatrowi splendor i zyski. Jak się jednak okazuje, zwykły rozsądek nie zagościł jeszcze na naszych, ciągle znajdujących się w fazie przed reformą, scenach.

Szanować widza

Rankingi oglądalności filmów przynoszą zasmucające wyniki. Od wielu sezonów pierwsze miejsca zarezerwowane są dla produkcji ostentacyjnie komercyjnych. Z rodzimej produkcji na przyzwoite lokaty liczyć mogą tylko wyroby rozrywkowe. Przykładowo, obecnie rekordy powodzenia bije „Kochaj i tańcz”, film sprytnie wykorzystujący wywołany przez telewizyjne turnieje wzrost zainteresowania tańcem. Podobnie wykorzystuje się popularność seriali. Wystarczy idoli z małego ekranu przenieść, pod byle jakim pretekstem fabularnym, na duży ekran. Recenzje w tym wypadku się nie liczą: krytycy mogą sobie wypisywać, co tylko chcą, frekwencja i tak jest murowana.

Oczywiście, są to produkcje dla określonego tzw. targetu, do którego nie zalicza się widzów trochę bardziej wymagających. Dla nich jest przecież kino artystyczne, na które powinni się rzucać, tymczasem ostatnio zawodzą, jakby utracili dobry smak. W minionych sezonach dotkliwe porażki zanotowały u nas tytuły chwalone i nagradzane na najbardziej prestiżowych festiwalach, a nawet obsypane Oscarami. Ta sama przykrość spotyka rodzime produkcje z ambicjami, obdarowywane przez recenzentów maksymalną liczbą gwiazdek.

Dlaczego zatem inteligencka widownia chce ambitnych filmów, a jednocześnie ich nie ogląda? Powód jest prozaiczny – ponieważ owe tytuły niby są w repertuarze, a zarazem jakby ich nie było. Jeden seans w najmniej dogodnej godzinie, a po kilku dniach zmiana repertuaru, trzeba bowiem zrobić miejsce czekającym w kolejce „hitom”. W pierwszych miesiącach tego roku mieliśmy całą serię naprawdę interesujących tytułów, z nominowanymi do Oscara włącznie, ale tylko niektóre miały taką dystrybucję, na jaką zasługiwały. Niemal przepadł „Frost/Nixon”, film o polityce pokazywanej inaczej niż w licznych telewizyjnych debatach.

W lepszych latach PRL krytycy pisali, że mamy najlepszy na świecie repertuar, choć z oczywistych powodów niekompletny. Dziś docierają do nas niemal wszystkie nowości, zdarza się, że premiery megaprodukcji odbywają się tego samego dnia co w zachodnich metropoliach, ale nie ma powodów do zachwytu. Multipleksy idą na łatwiznę, nie szanując bardziej ambitnego widza. Wystarczy porównać, jak promuje się byle jaki popularny sequel, a jak film trudny, wymagający specjalnego traktowania. W rezultacie kina odstraszyły sporą część widowni, także młodointeligenckiej, która chodzi do warszawskiego Muranowa, z ambitnym, niszowym repertuarem, a w wakacje jeździ na festiwale, gdzie może zobaczyć pozycje nie do zaliczenia w wielkomiejskich kinach.

Program minimum mógłby być taki, że multipleks przeznacza jedną salę – może być nawet najmniejsza – na kino ambitne i nie zrzuca tytułu po paru dniach. Należy po prostu szanować widza, nawet jeśli nie zalicza się do podstawowego targetu.

Żeby na koniec było śmiesznie, trzeba odnotować, że TVP dostrzegła w porę zmiany stylu rodaka, lecz wyciągnęła zbyt daleko idące wnioski. W rezultacie, niemal wszystkie pozycje wysokokulturalne emitowane są w okolicach 24, i później, a więc mają niską oglądalność, jest zatem argument, żeby nie pokazywać ich w dobrym czasie antenowym. Misja realizowana po północy to jedno z większych osiągnięć telewizji, zwanej nawykowo publiczną.


Tekst za : http://www.polityka.pl/mu...1911,287211,18/
Ostatnio zmieniony przez Franco Zarrazzo 2009-04-14, 19:08, w całości zmieniany 1 raz  
0 UP 0 DOWN
 
Walter Gropius 


Wiek: 40
Dołączył: 02 Mar 2008

UP 12 / UP 2



Wysłany: 2009-04-15, 00:08   

O, akurat czytałem ostatnio ten artykuł. Troszkę wtórny i w ogóle nie odkrywczy (czyt. nic nie wnoszący) mnie się wydał, ale w istocie porusza fundamentalne kwestie. Chociaż kto i gdzie ma bić na alarm? Mam iść do szefostwa multiplexu i zażądać zdjęcia „Kochaj i tańcz” a w zamian przypomnienia widzom Tarkowskiego- „wasze dochody spadną o 80%, ale za to dostaniecie dyplom uznania od klubu miłośników ambitnego kina”.

Bo z jednej strony mamy niereformowalne instytucje kultury, a z drugiej brutalny rynek, który nie oszczędza nawet najpiękniejszych idei. Ciężko znalezć winnego. Już czytałem tego typu teksty, gdzie to rozpisywano się nad tym, że przeciętny Hiszpan to potrafi zachwycać się dziełami opery, a u nas nic, tylko biesiada i Doda. Tylko jak tu to zweryfikować. Z reguły to czysto subiektywne interpretacje. Nie potwierdzone choćby badaniami. Autor tego artykułu owszem, przytoczył jakieś raporty o stanie kultury, choć nie za bardzo wiem co to jest, ale wierzę na słowo, że rzetelne i wiarygodne.

Mnie się przypomniał Umberto Eco, którego kiedyś jakiś dziennikarz zapytał : „jak Pan myśli, dlaczego ludzie w dzisiejszych czasach czytają mniej książek?”, na co Eco zaczął mało zorientowanemu, opierającemu się na jakiś stereotypach człowiekowi przypominać o pojawiających się automatach z książkami na dworcach, o wzrastającej liczbie wydawnictw i o ogromnym biznesie jakim jest dzisiaj rynek wydawniczy, i zapytał skąd właściwie przyszło mu do głowy to absurdalne stwierdzenie o malejącej czytelności w porównaniu z minionymi czasami, skoro przecież dzieje się wręcz odwrotnie.

Rodacy chodzą mniej do muzeów- to podobnie trochę jak z tymi książkami. Bo jak na dzisiejsze czasy przystało, winić za to należy brak odpowiedniego marketingu, public relation czy jak to tam zwać. Ja np. byłem kiedyś w galerii sztuki w Stuttgarcie i wielkie wow! Fajny budynek, nowoczesne rozwiązania, przyjazne i komfortowe wnętrze, galeria pełna ludzi. No ok, ale ja tam sobie mogłem oryginały Chagalla, Picassa i Muncha pooglądać. Więc jak jest co sprzedać, to wtedy się do tego odpowiednio można zabierać. Jakoś tak powątpiewam w to, że muzeum Czartoryskich, czy Narodowe jakiś szczególny kryzys frekwencyjny przechodzą. Bo pewnie tak, jakieś prowincjonalne czy podrzędne muzea to może, no bo już nie ma masowych pracowniczych czy szkolnych wycieczek, szczególnie z małych miast jak to ponoć kiedyś było- raz na jakiś czas przymusowo się odchamić jechało- to frekwencja była.

Ach, dziś to wszystko te „wstrętne” multiplexy i mcdonaldy zabrały, ale ja nie widzę jakiejś szczególnej różnicy między Polską a resztą świata. I stwierdzenie typu „społeczeństwo nam chamieje”- litości, Maria Dąbrowska w swoich dziennikach z lat dwudziestych pisała o rodakach, że nie można wyjść na ulice polskich miast spokojnie, żeby się nie spotkać z chamstwem, być zwyzywanym, sponiewieranym za byle błahostkę- brzmi znajomo?
0 UP 0 DOWN
 
Franco Zarrazzo 
Per astra ad anthropologiae



Wiek: 57
Dołączył: 26 Mar 2006

UP 1052 / UP 1969


Skąd: Ciemnogród

Ostrzeżeń:
 1/4/6
Wysłany: 2009-04-15, 10:33   

Walter Gropius napisał/a:
Troszkę wtórny i w ogóle nie odkrywczy (czyt. nic nie wnoszący) mnie się wydał, ale w istocie porusza fundamentalne kwestie

No właśnie - w stosunku do jakich treści wtórny? Bom ciekaw niezmiernie :) . Intencją założyciela wątku jest próba przeniesienia poruszonej w artykule problematyki na teren naszego miasta i sprowokowanie dyskusji, co po części już się udało. Nie uważam cytowanego materiału za wyrocznię, ale za głos w sprawie, akurat nieco przeciwstawny tendecjom panującym w naszej prasie lokalnej. Liczę, że tych głosów (chociażby takich, jak Twój) będzie więcej.

Walter Gropius napisał/a:
Bo pewnie tak, jakieś prowincjonalne czy podrzędne muzea to może, no bo już nie ma masowych pracowniczych czy szkolnych wycieczek, szczególnie z małych miast jak to ponoć kiedyś było- raz na jakiś czas przymusowo się odchamić jechało- to frekwencja była.


Artykuł jest okraszony sporą ilością komentarzy - polecam też ich treść. Jest tam coś i o wycieczkach szkolnych.

Walter Gropius napisał/a:
I stwierdzenie typu „społeczeństwo nam chamieje”-

Myślę, że autor tutaj powtórzył słyszane pokątnie opinie na temat społeczeństwa i swoim artykułem chciał sprowokować dyskusję nad tym zagadnieniem. Jak sam napisałeś:
Walter Gropius napisał/a:
opierającemu się na jakiś stereotypach człowiekowi przypominać o pojawiających się automatach z książkami na dworcach, o wzrastającej liczbie wydawnictw

Zmienia się rzeczywistość i realia. Książki ludzie czytają np na stojąco w księgarniach i EMPIKACH, wymieniają się książkami w formatach elektronicznych - tego nie są w stanie uwzględnić żadne statystyki chyba.

Walter Gropius napisał/a:
no bo już nie ma masowych pracowniczych czy szkolnych
Obawiam się, że jednak nadal wycieczki szkolne determinują godziny otwarcia i działalność wielu różnych instytucji upowszechniania kultury, zwłaszcza w naszym mieście.
Ostatnio zmieniony przez Franco Zarrazzo 2009-04-15, 21:34, w całości zmieniany 2 razy  
0 UP 0 DOWN
 
Walter Gropius 


Wiek: 40
Dołączył: 02 Mar 2008

UP 12 / UP 2



Wysłany: 2009-04-15, 21:25   

Wtórny, to znaczy, że zaliczam go do artykułów prasowych, które są ogólnikowe, wznoszą alarm w stylu- jest zle, kiedyś było lepiej, zróbmy coś. Wszystko wrzucają do jednego, negatywnego worka posługując się manipulacją faktami- to moje zdanie.

W kontekście artykułu rzec by można słówko o naszym kinie przy BCK. To już jest podwójna tragedia- nie wiem jak to funkcjonuje od środka, ale jest za nasze pieniądze i przy BCK, czyli z misją” a repertuar z kinoplexu- tragiczne komedie romantyczne itp.

Franco Zarrazzo napisał/a:
Obawiam się, że jednak nadal wycieczki szkolne determinują godziny otwarcia i działalność wielu różnych instytucji upowszechniania kultury, zwłaszcza w naszym mieście.


Można prosić rozwinięcie. Nie mówię złośliwie ani w niczyjej obronie, po prostu nie orientuję się teraz w tym aspekcie, aczkolwiek podejrzewam co masz na myśli.
0 UP 0 DOWN
 
Franco Zarrazzo 
Per astra ad anthropologiae



Wiek: 57
Dołączył: 26 Mar 2006

UP 1052 / UP 1969


Skąd: Ciemnogród

Ostrzeżeń:
 1/4/6
Wysłany: 2009-06-11, 16:14   

Rewolucja kulturalna Hausnera
Rozmawiał Roman Pawłowski 2009-06-10, ostatnia aktualizacja 2009-06-10 16:44:22.0
Skopiowano z portalu Gazety Wyborczej - Kliknij !

Instytucje kulturalne rządzą się regułami socjalistycznego zakładu pracy, strukturalnie wciąż tkwią w PRL. Królują w nich oportunizm, etatyzm i przerost zatrudnienia - uważa b. wicepremier Jerzy Hausner przygotowujący na zlecenie rządu radykalną reformę zarządzania kulturą

Napisz do nas co o tym myślisz: listydogazety@gazeta.pl
Od Franka: Napisz tu na FORUM :) .

Hausner opowiada "Gazecie", jako pierwszej, o szczegółach rewolucji, która może wzburzyć całe środowisko artystyczne.

Ministerstwo Kultury powinno jego zdaniem wycofać się z zarządzania instytucjami kulturalnymi, zostawiając sobie tylko najważniejsze, m.in. Operę Narodową, Filharmonię Narodową i Teatr Narodowy. Teatry i muzea powinny być w większym stopniu finansowane przez prywatnych sponsorów. Proponuje, by firmy mogły przeznaczać 1 proc. swego podatku od osób prawnych (CIT) na wspieranie dowolnie wybranej instytucji kulturalnej.

Ponadto zaleca:

• uwolnić płace w kulturze - obecnie gaże są dramatycznie niskie i uzależnione od narzuconej przez ministerstwo siatki płac;

• równy dostęp do publicznych dotacji instytucji publicznych, społecznych i prywatnych - wszystkie musiałyby stawać do konkursów na równych prawach;

• finansować ochronę zabytków z kar za samowolę budowlaną i podatku od usług turystycznych.

• możliwość likwidacji lub przekształcenia kulturalnej instytucji i powołania na jej miejsce nowej, zarządzanej przez inny podmiot, np. spółkę pracowniczą czy fundację.

Kultura to ostatnia dziedzina życia publicznego, która nie została w pełni zreformowana po 1989 r. Chociaż pod koniec lat 90. państwo przekazało samorządom większość muzeów, teatrów, filharmonii i galerii, to jednak sposób ich działania pozostał na ogół taki sam. Ponad 70 proc. ich budżetu pochodzi z dotacji organizatora. Większość kosztów pochłania utrzymanie budynków i wynagrodzenia, zaledwie 10 do 20 proc. środków przeznaczona jest na działalność. System nastawiony jest na trwanie, a nie na rozwój, a kultura traktowana jest jako obciążenie.

Sytuację mogłyby zmienić organizacje pozarządowe, fundacje, stowarzyszenia i prywatne osoby, które coraz aktywniej włączają się w działalność kulturalną. Barierą jest dostęp do publicznych pieniędzy. W Warszawie tylko 10 proc. całego budżetu na kulturę i ochronę dziedzictwa trafia do organizacji pozarządowych. A i tak warszawski samorząd przeznacza na ten cel najwięcej pieniędzy w kraju.

Przygotowywana w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego reforma ma to zmienić. Pracuje nad tym zespół ekonomistów i specjalistów od zarządzania kulturą pod kierunkiem prof. Jerzego Hausnera, wicepremiera i ministra gospodarki za rządów SLD (2001-05). Jeśli minister Bogdan Zdrojewski zaakceptuje ich propozycje i wprowadzi do nowej ustawy o działalności kulturalnej, będzie to rewolucja w kulturze.

Rozmowa z Jerzym Hausnerem

Roman Pawłowski: Według prognoz wydatki na kulturę mają spaść w najbliższych latach o 2-3 proc. Kto ucierpi najbardziej?

Jerzy Hausner: Publiczne instytucje kultury, szczególnie w mniejszych miastach, na wsi. Większą szansę obrony przed kryzysem ma kultura w wielkich miastach. Podczas spowolnienia w latach 2001-03 najbardziej ucierpiała ochrona i konserwacja zabytków. Później system odbudowano dzięki pieniądzom z UE, ale pokusa szukania oszczędności w zabytkach została. One się nie upomną o swoje.

Z pańskiego raportu wynika, że instytucje kultury są źle zarządzane i nieprzygotowane na kryzys. Zarzuca im pan klientyzm, oportunizm, etatyzm, przerost zatrudnienia, dobieranie kadr na zasadzie negatywnej selekcji. To przypomina ocenę socjalistycznej gospodarki z początku lat 90. Czy rzeczywiście nic się od tego czasu nie zmieniło?

- Generalnie reguły socjalistycznego zakładu pracy pozostały, choć są wyjątki. Są muzea, teatry, galerie nowocześnie zarządzane, które starają się wychodzić do publiczności, starają się o własne finansowanie. Większość funkcjonuje jak za dawnych lat, czekając, aż ludzie sami do nich przyjdą. Kultura cierpi na rozdwojenie jaźni, część instytucji działa według zasad rynkowych, część za państwowe pieniądze, jak w PRL-u. To rodzi negatywne zjawiska, ludzie z jednej strony pracują w publicznych instytucjach za marne grosze, z drugiej dorabiają sobie w telewizji, filmie czy na prywatnym rynku. Ci, którzy nie mogą dorabiać, są sfrustrowani.

Co pan proponuje?

- Trzeba wytrącić ten układ z inercji. Zmienić podstawowy element - instytucję kultury. Dziś ta instytucja jest dziwolągiem prawnym, finansowym i organizacyjnym. To zakład pracy z poprzedniej epoki. Trzeba dopuścić różne formy prawne: nie tylko podmioty publiczne, ale społeczne i prywatne. Samorządy muszą mieć możliwość wyboru, czy chcą same prowadzić biblioteki, domy kultury, teatry, czy może wolą zlecić to organizacjom pozarządowym albo osobom prywatnym.

Samorządy kontrolują ponad 80 proc. instytucji kultury. Czy wierzy pan, że same pozbawią się wpływu na ich działalność i obsadę stanowisk?

- Gdyby pan zobaczył, jak samorządy w ostatnich latach przestawiły się na współpracę z organizacjami pozarządowymi, toby pan nie miał wątpliwości, że to dobre rozwiązanie. Po wejściu w życie ustawy o pożytku publicznym, której byłem współautorem, samorządy nauczyły się, że czasami lepiej jest zlecić prowadzenie domu opieki sektorowi pozarządowemu, bo to tańsze i bardziej efektywne, niż brać na siebie garb zarządzania. Samorządy nie muszą organizować same festiwali, mogą wybierać kompetentnych organizatorów. Instytucje kultury mogą prowadzić uniwersytety. Dlaczego nie miałyby powstać teatry uniwersyteckie albo uniwersytecka filharmonia?


To rewolucja. Jak zagwarantuje pan, że instytucje nie stracą publicznego charakteru?

- Trzeba zachować kontrolę wydawania środków publicznych, pilnować standardów. Prywatna biblioteka czy muzeum muszą spełniać te same kryteria co publiczne. Z drugiej strony wszystkie instytucje - prywatne, społeczne i publiczne - muszą mieć równy dostęp do środków publicznych.

A jeśli samorządy zaczną się pozbywać instytucji, bo uznają, że nie są potrzebne?

- Instytucja kultury nie jest wieczna. Tylko narodowe instytucje działające na mocy ustawy powinny być chronione przed upadłością. Jeżeli jakaś instytucja nie płaci zobowiązań, to zostanie zlikwidowana i jej zadania przejmie inna.

To znaczy, że prezydent Wrocławia będzie mógł zlikwidować Teatr Współczesny, który ma długi?

- Niekoniecznie. Teatr, który nie radzi sobie finansowo, powinien zmienić formę organizacji i poszukać właściwej formuły, która będzie przyciągała zainteresowanie, a jednocześnie wypełniała misję. Mogą przejąć go jego pracownicy.

Skąd wezmą pieniądze na działalność?

- Mogą umówić się z samorządem, że w pierwszym roku dostaną 100 proc. dotacji podmiotowej na utrzymanie budynku i zespołu, w drugim 80 proc., w trzecim 60 proc. Jednocześnie będą mogli starać się o dotację przedmiotową na spektakle, festiwale itd.

Wtedy Teatr Współczesny będzie musiał stawać do konkursów. Nie będzie miał gwarancji, że dostanie środki.

- Na tym polega wolność wyboru. Jeżeli podmiot publiczny będzie chciał być mecenasem kultury, musi dzielić środki w trybie otwartych konkursów. Na przykład: uruchamiam środki na kształcenie plastyczne dzieci. Podmioty ubiegające się muszą spełnić kryteria. Mają prawo do odwołania. Reguły są przejrzyste. Chodzi o to, żeby zachęcić jak najwięcej podmiotów do prowadzenia działalności kulturalnej. Im więcej inicjatyw obywatelskich, im więcej innych podmiotów, tym bogatsze będzie życie kulturalne, nie zgodzi się pan z tym?

Dzisiaj też można utworzyć prywatny teatr i starać się o dofinansowanie.

- Tak, ale problem tkwi w nierównym dostępie do środków publicznych. Większość z nich otrzymują instytucje prowadzone przez samorządy albo ministerstwo. Taki system blokuje inicjatywy społeczne i prywatne. Weźmy system bankowy: dla nikogo nie ulega wątpliwości, że banki powinny być prywatne, bank państwowy to wyjątek. Na podobnej zasadzie korporacja czy osoba prywatna może założyć muzeum i zaproponować samorządowi współpracę. Samorząd powinien mieć wybór, czy chce zarządzać teatrem -zatrudniać aktorów, reżyserów, techników - czy dysponować jedynie bazą materialną, którą będzie udostępniał grupom teatralnym. Może taki model w dużych miastach okaże się bardziej efektywny. Niech samorządy to porównują, dokonują wyboru, chodzi o to, żeby było dużo ruchu. Kultura nie rozwija się w zastoju.

Czyli wolny rynek w kulturze?

- Proponuję połączenie trzech mechanizmów: rynku, zarządzania publicznego i partnerskiej współpracy. Pewna część działalności kulturalnej jest prowadzona w Polsce według zasad rynkowych i nikt tego nie kwestionuje: część literatury, muzyki popularnej, sztuki wizualnej. I co, cierpimy z tego powodu?

Co z dziedzinami, które nigdy nie będą samowystarczalne: teatrem dramatycznym, operą, muzeami?

- Nikt nie przeszkadza państwu czy samorządowi ich dofinansować. To konstytucyjny i ustawowy obowiązek. Niech tylko robią to uczciwie i efektywnie. Nie zakładajmy też, że te niedochodowe dziedziny nigdy nie wyjdą z niszy. Mogę sobie wyobrazić, że państwo inwestuje w innowacyjne, multimedialne projekty artystyczne, które po jakimś czasie zdobywają niezależność i utrzymują się same. Pewien obszar konsumpcji kulturalnej w ogóle nie będzie zależał od środków publicznych, jak kinematografia.

Jaka ma być rola Ministerstwa Kultury? Teraz ministerstwo zarządza prawie 60 instytucjami, setki wspiera finansowo.

- Ministerstwo zajmuje się głównie administrowaniem kulturą, a prowadzenie polityki kulturalnej, czyli to, do czego jest powołane, stanowi dodatek. Jeżeli chcemy, aby w Polsce była dobra polityka kulturalna, ministerstwo nie może zajmować się dzieleniem pieniędzy dla bibliotek czy teatrów.

Tylko że pieniądze z ministerstwa często ratują ważne instytucje przed samowolą urzędników lub brakiem środków. Ministerstwo prowadzi razem z samorządem województwa podlaskiego Teatr Wierszalin z Supraśla, który bez tego nie mógłby się utrzymać. Podobnie jest z teatrami w Olsztynie, Gdańsku, we Wrocławiu.

- Ale to oznacza, że mamy de facto postępującą recentralizację. Jeśli ministerstwo bezpośrednio zarządza, to nie kształtuje reguł prowadzenia działalności kulturalnej, nie prowadzi polityki, ale właśnie administruje.


Administruje albo ratuje. W Legnicy prezydent miasta od lat próbuje wyrzucić Jacka Głomba, dyrektora znanego w kraju i na świecie Teatru im. Modrzejewskiej. Tylko dzięki pomocy ministerstwa, które finansuje projekty, premiery i festiwale, Głomb jeszcze nie skapitulował.

- Nie mam nic przeciwko, aby dofinansować spektakle legnickiego teatru na zasadach konkursowych. Z tym że nie powinno tego robić ministerstwo, bo to zawsze grozi albo upolitycznieniem decyzji, albo dzieleniem środków po znajomości. Najlepiej, aby pieniądze dzieliła jakaś agenda, zatrudniająca kompetentnych ekspertów. Ministerstwo jest od robienia analiz, zmian legislacyjnych, kreowania polityki, programów rozwojowych, strategii, a nie od zarządzania teatrami czy muzeami.

Co więc pan proponuje?

- Np. rezygnację z bezpośredniego prowadzenia części instytucji. Pod zarządem ministra powinno pozostać około 20, maksymalnie 30 najważniejszych instytucji narodowych, każda powołana mocą ustawy, aby nie dało się zbyt łatwo tworzyć nowych.

Sponsorzy prywatni nie garną się do finansowania kultury. Jak chce pan to zmienić?

- Trzeba wprowadzić możliwość 1-procentowego odpisu z CIT - podatku od dochodów osób prawnych - na cele kulturalne i społeczne. Na podobnej zasadzie działa już 1-procentowy odpis od PIT.

Czy politycy zgodzą się na uszczuplenie wpływów do budżetu w sytuacji kryzysu, kiedy każda złotówka się liczy?

- To inwestycja, która przyniesie za jakiś czas wyższe dochody budżetowe. Kultura jest jednym z mechanizmów rozwoju społecznego - wspomagając kulturę, wspomagam kapitał ludzki, czyli podnoszę przyszłe dochody. Strategicznie myślącemu państwu opłaca się taka inwestycja. Podobnie jest w nauce - w najbardziej zaawansowanych krajach 1 proc. wydatków PKB na naukę ma generować 2 proc. po stronie biznesu.

Problem w tym, że wiele projektów kulturalnych wywołuje kontrowersje i protesty. Może się okazać, że ani mecenat publiczny, ani prywatni przedsiębiorcy nie będą chcieli wspierać takich projektów jak film "Tajemnica Westerplatte" czy wystawy sztuki krytycznej. Co wtedy?

- Powinny powstać fundusze obywatelskie wspierane przez władzę publiczną, które będą finansować eksperyment artystyczny. Muszą być jednak oddalone od polityki. Podobne fundusze mogą tworzyć w przyszłości wielkie korporacje, by za ich pośrednictwem wspierać artystów. W ten sposób nie będą się angażować bezpośrednio w kontrowersyjne projekty. To wszystko jest melodią przyszłości, chodzi o to, aby prywatni producenci mieli całą gamę możliwości, podobnie jak władza publiczna.

Więcej rynku?

- Nie w znaczeniu anonimowej siły, ale w sensie możliwości wyboru formy organizacyjnej, źródła finansowania, zniesienia publicznego monopolu. Najbardziej wyrafinowane produkty powstawały za sprawą rynku i konkurencji, co nie znaczy, że sam rynek i konkurencja rozwiązują wszystkie problemy. Jest pewien obszar kultury, za który powinno odpowiadać państwo. Trzeba jednak, aby opieka państwa nad tymi dziedzinami była przejrzysta.

Na razie pierwszą reakcją na pańskie propozycje są protesty na internetowych forach.

- Do mnie docierają inne sygnały, wielu twórców i pracowników kultury czuje potrzebę zmian. To, czy reforma się uda, jest kwestią wiarygodności polityków. Czy to będzie poważna oferta, za którą będzie stał cały rząd, czy tylko balon próbny.

Andrzej Celiński, minister kultury w rządzie SLD, zapłacił stanowiskiem za próbę reformowania kultury. Nie obawia się pan, że politycy nie poprą radykalnej reformy, bo się przestraszą reakcji wpływowych środowisk?

- Przy wielkim szacunku dla Andrzeja Celińskiego mam wrażenie, że miał on problem z czytelnym komunikowaniem tego, co chce zrobić. Problem nie polega na tym, jak bardzo radykalną zmianę chce się przeprowadzić, ale na tym, czy jest się wystarczająco zdeterminowanym i zdolnym do szukania sojuszników.

Część środowisk kulturalnych obawia się, że ich praca będzie oceniana według kryteriów ekonomicznych, a nie artystycznych.

- Odpowiem pytaniem: czy ludzie chcą lepiej zarabiać? Czy chcą pracować w organizacjach lepiej zorganizowanych? Bardziej prestiżowych? Lepiej ocenianych? Moim zdaniem tak. Zmiany mają do tego prowadzić. Ale środowiska i instytucje muszą wziąć na siebie część odpowiedzialności. Nikt za nich tego nie zrobi. Wybór jest taki: albo trwamy w tym, co jest, a będzie tylko gorzej, albo dokonujemy nowego otwarcia i zmiany reguł. Ostrzeżeniem niech będzie to, co stało się z górnictwem węgla kamiennego, które od lat się degeneruje. To środowisko potrafiło się okopać. Zwłaszcza związkowcy wolą doprowadzić do upadku całą gałąź przemysłu, niż się przestawić na nowe reguły. Tak niestety może być i w sektorze kultury.

Tylko że środowiska twórcze nie będą palić opon przed ministerstwem.

- Dlatego trzeba rozmawiać o programie zmian systemowych i umówić się co do drogi postępowania. Temu ma służyć Kongres Kultury, przed którym przedstawione zostaną założenia nowej legislacji. Kryzys jest dobrym momentem do zmian. Im więcej ludzi włączy się w przeprowadzenie zmian, tym lepiej dla kultury, a tym samym dla rozwoju Polski.


Rozmawiał Roman Pawłowski

--------------------------------------------------------------------------------
Tekst pochodzi z serwisu Wyborcza.pl - www.wyborcza.pl © Agora SA
--------------------------------------------------------------------------------
0 UP 0 DOWN
 
A.Mason 



Wiek: 109
Dołączył: 05 Lip 2007

UP 138 / UP 71


Skąd: skądinąd

Wysłany: 2009-06-11, 20:21   

Odnosze wrazenie, ze za duzo tam wiary i nadziei, a za malo konkretow.
Cieszylbym sie, gdyby zaczeto od wyrownania szans i pobudzenia prywatnych inicjatyw inaczej niz przez pozbywanie sie instytucji kulturalnych (bo do tego sprowadza sie podstawa reformy).
0 UP 0 DOWN
 
Radek W. 



Wiek: 49
Dołączył: 21 Wrz 2005

UP 5 / UP 1


Skąd: Brzeg

Wysłany: 2009-06-11, 22:58   

Mam wrażenie, że Państwo nie ma pomysłu na politykę kulturalną, więc się jej pozbywa. Nie wyobrażam sobie funkcjonowania np. Teatru im. Jana Kochanowskiego w systemie konkursowym czy jakiegokolwiek teatru. Trzeba by do tego ten system konkursowy uprościć i usprawnić. Konkursy to są dobre dla organizacji pozarządowych, ale przepraszam jak z konkursów miałby żyć Zamek (czy jakiekolwiek inne Muzeum)? Że jak wygra w konkursie ofert to będzie a jak nie wygra to go nie będzie?! To utopia - raz, brak świadomości wynikający z punktu siedzenia - uczelnia, sejm, ministerstwo w Warszawie. Owszem Grochola sobie poradzi, zespół Kombi też, ale już żadna filhramonia w tym kraju - nie. Chociażby dlatego, że sponsorat to mit a koszty funkcjonowania pewnych urządzeń i instytucji grubo przewyższają jakiekolwiek sumy z mecenatu, sprzedaży biletów. Co więcej - już dzisiaj wiele instytucji startuje w otwartych konkursach ofert, szuka sponsorów. Nikt nie ogłasza otwartych konkursów ofert na działalność, tylko na konkretne działania, zarazem w w sferze kultury liczy się ciągłość działania a tej nie da się na dłuższą metę podtrzymać gdy z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc nie wiadomo ile instytucja będzie miała pieniędzy gdy procesy inwestycyjne ciągną się latami i na lata muszą być rozkładane a konkursy ogłasza się co pół roku.
Na tyle na ile widać z tego wywiadu - to reforma całkowicie nie do zaakceptowania dla instytucji, chociaż pozarządówka powinna sie niby cieszyć. Ale ja bym się nie cieszył. jaka przyjemność z prowadzenia ogródka na pustyni?
0 UP 0 DOWN
 
Franco Zarrazzo 
Per astra ad anthropologiae



Wiek: 57
Dołączył: 26 Mar 2006

UP 1052 / UP 1969


Skąd: Ciemnogród

Ostrzeżeń:
 1/4/6
Wysłany: 2009-06-11, 23:24   

Radek W. napisał/a:
To utopia - raz, brak świadomości wynikający z punktu siedzenia -


Mam dziwne wrażenie, że w innych dyskusjach Twoje zdanie na temat "punktu siedzenia" było diametralnie odmienne. Chyba "nie miał nic do rzeczy" ;) .

Co do reszty - Zamek (akura nasz) jest nie tylko muzeum, chociaż kto to wie, co może przynieść reforma, jeśli dojdzie do skutku.

Poza tym sprawa oczywiście jest dyskusyjna. Z wieloma tezami postawionymi przez Hausnera w wywiadzie się zgadzam. Z rozwiązaniem problemu... chyba nie całkiem.
0 UP 0 DOWN
 
Marcim B. 



Wiek: 52
Dołączył: 05 Sty 2007

UP 855 / UP 1842



Ostrzeżeń:
 2/4/6
Wysłany: 2009-06-12, 07:21   

Franco Zarrazzo napisał/a:
Zamek (akura nasz) jest nie tylko muzeum, chociaż kto to wie, co może przynieść reforma, jeśli dojdzie do skutku.

Zamek już był na utrzymaniu powiatu. Takie reformy przerabialiśmy za Buzka. Wraca nowe - państwo umywa ręce, w końcu to neoliberalny kapitalizm. Podatki muszą wystarczyć na pokrycie kosztów administracji, a filharmonie jak nie potrafią na siebie zarobić w klasyczny sposób powinny organizować koncerty Mandaryny albo prelekcje Nowaka.
Dalszy ciąg dobrych wiadomości po 7 czerwca :wink:
0 UP 0 DOWN
 
Franco Zarrazzo 
Per astra ad anthropologiae



Wiek: 57
Dołączył: 26 Mar 2006

UP 1052 / UP 1969


Skąd: Ciemnogród

Ostrzeżeń:
 1/4/6
Wysłany: 2009-06-12, 09:09   Polak z Węgrem - czyli kino za dychę...

Marcin - a kiedy ostatnio byłeś w Filharmonii? Zapytaj sam siebie - nie musisz odpowiadać. Myślę, że wywiad z Hausnerem jest wieloplatformowy i próbuje wejrzeć nieco głębiej, niż mecenat państwa nad tzw. kulturą. A sprowadzanie wszystkiego do Nowaka zaczyna być nudne, nużące i niesmaczne. Przypomina mi posty kilku natrętów w "dyskusjach" o problemach społecznych na tle etniczno-kulturowym. Odbieram to jako przymrużenie oka, a nie poważny głos w sprawie, jakiego akurat od Ciebe oczekuję i na który liczę. Winka też nie poskąpię: ;) .

Poranna prasówka przynosi kolejny głos w sprawie. Tym razem z Węgier:

Czardasz i kino za dychę

Krzysztof Varga 2009-06-07, ostatnia aktualizacja 2009-06-03 14:18:50.0

czyli dlaczego kultura ludowa to u nas obciach, a na Węgrzech nie


Od miesiąca nie miałem bezpośredniego kontaktu z polską kulturą współczesną. Nie jest to oczywiście do końca zła wiadomość. Od miesiąca bowiem mam kontakt ze współczesną kulturą węgierską. Nie jest to do końca wiadomość dobra.

Głównie obcuję z węgierskim kinem współczesnym. Są to kontakty nacechowane obojętnością. Najnowsze węgierskie filmy mnie ostentacyjnie lekceważą, a ja im odpłacam znudzeniem. Nie ma żadnego nowego filmu Istvana Szabó, najnowszy film Béli Tarra "Mężczyzna z Londynu" zniknął z ekranów, zanim ja się tu pojawiłem, muszę zatem obcować z filmami reżyserów troszkę mniej genialnych.

Tak naprawdę zachwycił mnie jeden wątek w komedii "Valami Amerika 2". Zachwycił dlatego, że wyśmiewa się z węgierskiego kina współczesnego. Rzecz cała jest dość błaha - trzech braci wystawia musical "East-West", który jest, mówiąc w skrócie, beznadziejną kichą, wygląda na to, że będzie z tego spektakularna klapa, miesza się do tego pewien gangster, który życzy sobie, by jego córka została w tym dziele gwiazdą. Rzecz się jednak dobrze kończy, klapa zamienia się w sukces, miłość zwycięża, gangsterzy okazują się ludźmi o złotych sercach, jest taniec i śpiew.

Wątek, który mnie ujął, dotyczy jednego z braci, autora ambitnego filmu "Grzeszne miasto". Film jest, ma się rozumieć, czarno-biały, dzieje się w polu pszenicy albo żyta, albo jęczmienia (proszę wybaczyć niekompetencję), a główny bohater w ostatniej scenie, siedząc w zbożu, wypowiada sekwencję: "To grzeszne miejsce, to grzeszne miasto", i strzela sobie w łeb. Publiczność opuszcza kino chyłkiem, naród po raz kolejny nie zrozumiał Artysty.

Mam słabość do nabijania się z grafomańskiego kina artystycznego ukrytego pod kostiumem sztuki wysokiej. Ale nie ma nic przyjemniejszego, niż obejrzeć choćby krótką scenę, w której możemy się pośmiać z grafomańskiego kina artystycznego. Naprawdę nie miałbym nic przeciwko temu, żeby - wtrącę wątek krajowy - Polski Instytut Sztuki Filmowej ustanowił specjalny program i finansował brutalne parodie ambitnego kina artystycznego. Niestety, finansuje ambitne kino artystyczne.

Jest w "Valami Amerika 2" scena, której brakuje mi w polskim kinie. Oto bracia w Nowym Jorku kupują prawa autorskie do beznadziejnego musicalu "East-West" i toczą taki oto dialog z jakimś amerykańskim ważniakiem od praw autorskich.

Ważniak: - Więc mówicie, że Węgry to jakiś kraj?

Jeden z braci: - Tak, jego stolicą jest Bukareszt.

Ważniak: - A gdzie on leży?

Jeden z braci: - W Afryce.

Ważniak: - Ale wy przecież nie jesteście czarni!

Jeden z braci: - Jesteśmy czarni. Czy to jakiś problem?

Ważniak: - Ależ skąd!

O ile obcowanie z węgierskim kinem kończy się chwilowo klęską, to z pewnością nie obcowanie z węgierskimi, czy też, ściślej rzecz ujmując, budapeszteńskimi kinami. Otóż jest w tym mieście nad Dunajem instytucja zwana "Art mozi", czyli kina artystycznego, nie w sensie dzieła sztuki, ale instytucji właśnie. Są to małe, często zapyziałe jednosalowe kina, gdzie bilety kosztują równowartość 10 złotych i które grają filmy ambitne (ma się rozumieć, grafomańskie także). Oczywiście są tu wielkie multipleksy, Węgry jednak leżą w Europie i należą do strefy wpływów kultury zachodniej, ale to nie do multipleksów tutaj chodzę, ale do owych kin artystycznych, do multipleksów mogę sobie chodzić w Warszawie, gdzie nie ma takich kin jak "Art mozi", nawet kino Muranów przy budapeszteńskich kinach artystycznych to jest jakiś multipleks. Tutaj chodzę do zapyziałych jednosalowych kin ze starymi, powycieranymi fotelami, gdzie nie ma uchwytów na kubek coca-coli, wszystkie one znajdują się w obrębie ścisłego centrum, jakoś nie zauważyłem narzekań, że są nierentowne. W Warszawie oczywiście już zostałyby zamknięte i zamienione na delikatesy albo banki, takie lokalizacje nie mogą się marnować, odpowiedni urzędnicy z odpowiednich urzędów wytłumaczyliby już na łamach gazet, że miasto, państwo, podatnicy nie mogą sobie pozwolić na dotowanie tak nierentownych przedsięwzięć, że co prawda nie ma nic bliższego owym urzędnikom niż kultura, osobliwie kultura wysoka, ale niestety, wiadomo, są realia, od których nie da się uciec, jak coś nie przynosi zysków, to należy to uśpić, niech się dłużej nie męczy.

Tymczasem tutaj instytucja "Art mozi" trzyma się mocno, podobnie jak kilka innych, wydawałoby się z polskiego, postępowego punktu widzenia egzotycznych instytucji, egzotycznych jak nie przymierzając Węgry dla amerykańskiego ważniaka od praw autorskich.

Taką instytucją jest coś, co się nazywa "táncház", a więc "dom tańca". Nie musi to być od razu dom, może to być klub lub knajpa. W knajpie Gödör, ogromnej pijalni piwa w samym centrum miasta, raz w tygodniu ma miejsce "dom tańca", zwykli obywatele po pracy przychodzą sobie potańczyć czardasza. W dżinsach i trampkach, w garniturach, w garsonkach i w letnich sukienkach, kto tam ma co na sobie. Jakoś nie zauważyłem w węgierskiej telewizji nawału programów o tańcu, szkół tanecznych też się nie namnożyło specjalnie. Tutaj hasło "You can dance" realizuje się w realu, jak ktoś ma ochotę potańczyć czardasza, to sobie go potańczy, i nie ma w tym żadnego obciachu. To jest kultura ludowa i codzienna, która w Polsce skutecznie została skompromitowana i stała się obciachem właśnie, w Polsce nie tańczy się po pracy kujawiaka czy oberka, tańczy się salsę, cza-czę, tango, najlepiej w telewizji. Miarą naszego stosunku do tradycyjnej kultury ludowej jest to, że mianem "kujawiaka" określano kiedyś zbiorowe kopanie leżącego. Ja tańczyć czardasza nie umiem, ale lubię patrzeć, jak to robią zwykli ludzie. A potem pójść do "Art mozi" i za równowartość 10 złotych obejrzeć film. Choćby nawet ambitny artystycznie.


Krzysztof Varga

Za: http://wyborcza.pl/1,7548...ampaign=5100554
Ostatnio zmieniony przez Franco Zarrazzo 2009-06-12, 09:13, w całości zmieniany 3 razy  
0 UP 0 DOWN
 
Marcim B. 



Wiek: 52
Dołączył: 05 Sty 2007

UP 855 / UP 1842



Ostrzeżeń:
 2/4/6
Wysłany: 2009-06-12, 10:09   

Franco Zarrazzo napisał/a:
A sprowadzanie wszystkiego do Nowaka zaczyna być nudne, nużące i niesmaczne.

Była jeszcze Mandaryna. A mój głos w tej sprawie jest równie poważny co pomysł na rewolucję w kulturze, służbie zdrowia itp.
Aha, w filharmonii nie bywam i nie zamierzam (nie jestem melomanem).
0 UP 0 DOWN
 
Radek W. 



Wiek: 49
Dołączył: 21 Wrz 2005

UP 5 / UP 1


Skąd: Brzeg

Wysłany: 2009-06-12, 11:01   

Ad vocem Franzo:
Tak owszem, punkt siedzenia nie powinien mieć wiele do rzeczy, bo powinny przemawiać argumenty i co z tego? Z tego co prezentuje profesor Hausner przebija własnie taki siedzeniowy punkt widzenia, Warszawski. Warszawskie instytucje sobie poradzą, prudnickie, tarnowskie czy sandomierskie - niekoniecznie.

To co robi nasz Zamek i że jego działałność oraz wykorzystanie odbiega od muzealnej sztampy - to jedno a to że formalnie jest Muzeum i instytucją formalnie na utrzymaniu powiatu - to drugie. Zyje od lat ( o ile mi wiadomo) z rezerwy marszałka.

Generalnie zaś nie podoba mi się traktowanie kultury w terminach towarowo-handlowych. Pewne dobra kultury się sprzedaje, pewne nazywa się potocznie kulturą chociaż kulturą nie są a są takie których się w kategoriach ściśle towarowych traktować nie da. Na przykład rzeczona filharmonia, czy ukrzyżowanie pędzla Willmana z ostatniej sali na ostatnim piętrze Zamku. Dobra się przede wszystkim upowszechnia.
0 UP 0 DOWN
 
Radek W. 



Wiek: 49
Dołączył: 21 Wrz 2005

UP 5 / UP 1


Skąd: Brzeg

Wysłany: 2009-06-14, 14:49   

http://wiadomosci.gazeta....podetnijmy.html
Tutaj odpowiedź Hausnerowi, w zasadzie mogę się podpisać pod nią obiema rękami
0 UP 0 DOWN
 
Franco Zarrazzo 
Per astra ad anthropologiae



Wiek: 57
Dołączył: 26 Mar 2006

UP 1052 / UP 1969


Skąd: Ciemnogród

Ostrzeżeń:
 1/4/6
Wysłany: 2009-06-14, 17:41   

Radek W. napisał/a:
obra się przede wszystkim upowszechnia.


Mam wrażenie, że Hausner w wywiadzie ośmielił się zauważyć, że z tym upowszechnianiem w przypadku wielu instytucji coś jest nie tak.

Radek W. napisał/a:
Pewne dobra kultury się sprzedaje, pewne nazywa się potocznie kulturą chociaż kulturą nie są a są takie których się w kategoriach ściśle towarowych traktować nie da.


A prosiłbym o rozwinięcie, bo to jakiś ogólnik. Co to takiego, co się potocznie kulturą nazywa, a kulturą nie jest?

W rzeczonej ripoście pada kilka mocnych argumentów, ale wydaje mi się, że wielopoziomowa próba analizy sytuacji panującej obecnie w pewnych kręgach, została oczywiście zamydlona. Warlikowskim i Jarzyną próbuje się motywować sens utrzymania tego, co krytykuje Hausner i co nawet lokalny dyrektor w jakimś tam wywiadzie udzielonym dla jakiejś tam lokalnej gazety potwierdził.

Wydaje mi się też, że i Warlikowski i Jarzyna mogą czuć się bezpieczni.
Ostatnio zmieniony przez Franco Zarrazzo 2009-06-14, 20:24, w całości zmieniany 2 razy  
0 UP 0 DOWN
 
Radek W. 



Wiek: 49
Dołączył: 21 Wrz 2005

UP 5 / UP 1


Skąd: Brzeg

Wysłany: 2009-06-15, 19:58   

Nie mam najmniejszego poczucia, że jest sens żebyśmy toczyli jakąkolwiek rozmowę, ale w kwestiach ogólnych proszę bardzo moje odpowiedzi:

Franco Zarrazzo napisał/a:
Radek W. napisał/a:
dobra się przede wszystkim upowszechnia.

Mam wrażenie, że Hausner w wywiadzie ośmielił się zauważyć, że z tym upowszechnianiem w przypadku wielu instytucji coś jest nie tak.

To że jest nie tak - a pewnie jest, to nie znaczy że zwinięcie państwowego mecenatu nad instytucjami w czymkolwiek pomoże. Muzea nie utrzymują się z biletów, Opery, Filharmonie także nie i nie utrzymują się ze sponsoringu. A kto stawał raz do jakiegokolwiek konkursu na jakąkolwiek dotacje celową, ten wie, że łaska pańska na pstrym koniu jeździ i nawet półrocza budżetowego czy kwartału na tym nie da się oprzeć nie mówiąc o maszynerii repertuarowego teatru. Chyba, że uproszczonoby procedury konkursowe, rozliczeniowe i wprowadzonoby postulowane od wielu lat przez wiele środowisk konkursy wieloletnie lub chociażby procedurę przedłużania finansowania pewnych projektów.

Radek W. napisał/a:
Pewne dobra kultury się sprzedaje, pewne nazywa się potocznie kulturą chociaż kulturą nie są a są takie których się w kategoriach ściśle towarowych traktować nie da.


A prosiłbym o rozwinięcie, bo to jakiś ogólnik. Co to takiego, co się potocznie kulturą nazywa, a kulturą nie jest?
[/quote]
A proszę sobie przejrzeć co rezyduje na stronach kultura w głównych dziennikach, tygodnikach. Trochę przywykliśmy do tego, że spora część eventów tam opisywanych to poczciwa rozrywka, to co we współczesnym lingua franca zwie się 'entertainment". Przy wszystkich sferach pogranicznych, mieszaniu się dyscyplin i konwencji jest jednak różnica między Stephanie Meyer a Gieorgijem Władimowem czy między Katarzyną Grocholą a Izabelą Filipiak czy chociażby Joanną Bator. Wygibasy Borysa Szyca na scenie w Opolu to klasyczna (dobra czy zła, nie mnie oceniać) - rozrywka. Ten sam Szyc w Teatrze bywa jednak już nie tyle kuglarzem ile artystą. I tam jest ta granica. I granica jest jeszcze taka, że rozrywka sobie poradzi bez specjalnego wsparcia publicznego a sztuka - raczej nie.
Oczywiście można się umówić, że to wszystko jedno co jest czym czego albo wręcz że kultura nam do niczego nie potrzebna a radosne umpa umpa wystarczy.
Ostatnio zmieniony przez Radek W. 2009-06-15, 19:59, w całości zmieniany 1 raz  
0 UP 0 DOWN
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Zobacz posty nieprzeczytane

Skocz do:  

Tagi tematu: diagnoza, instytucjalnego, kultury, ukladu


Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Template BMan1Blue v 0.6 modified by Nasedo
Strona wygenerowana w 0,09 sekundy. Zapytań do SQL: 33
Nasze Serwisy:









Informator Miejski:

  • Katalog Firm w Brzegu