Forum Brzeg on
Regulamin Kalendarz Szukaj Album Rejestracja Zaloguj

MegaExpert

Poprzedni temat :: Następny temat
A może proza ?
Autor Wiadomość
smooth 
wyrwany z kontekstu


Zaproszone osoby: 2
Wiek: 42
Dołączył: 21 Wrz 2006

UP 35 / UP 7


Skąd: Brzeg

Wysłany: 2007-03-04, 12:16   

Ja myślałem, że wszystko już zostało wyjaśnione !! STOP

Co do "Rozmów z Aniołem"..
Właśnie zaczynam czytać i pierwsze wrażenie - łatwe, miłe i przyjemne...
Czasem mam dzień kiedy wyłapuje szczególiki.. kiedy zatrzymuje się na jednym zdaniu z powodu jednego słowa.... bo coś mi nie pasuję.. czytam i napotkałem się już na takie dwa zdania... które odebrały tej płynnej "lotności" "Rozmową z Aniołem"

Czytając to uświadomiłem sobie, albo przypomniałem... że osoby piszące.. wrażliwe.. dysponują jakby szerszym, dojrzalszym światem emocji... jednocześnie mogą nabierać do niego pewien dystans...

Podoba mi się wprowadzenie do opowiadania postaci Maurycego...

Franco Zarrazzo napisał/a:
Już po chwili z głośników dobiegały dźwięki argentyńskiego tanga.


Heh zastanawiam się Franek, czy jak czytasz o tangu, to masz wrażenie, jakby to było "dedykowane" poniekąd Tobie... ?..
To właśnie o to chodzi, żeby móc odnaleźć wszędzie kawałek siebie..

Franco Zarrazzo napisał/a:
Jak na swoje marne dwadzieścia dwa lata, mogła już powiedzieć, że coś w życiu osiągnęła. Ciekawa praca, kilka dobrych sztuk na kącie. Była całkiem ładna, miała duże brązowe oczy i śliczne, długie rzęsy. Przyciągała do siebie mężczyzn, kobiety jej zazdrościły. Podobno miała w sobie to „coś”. Maurycego wymyśliła jeszcze w liceum. Była typem samotnika. Siedziała sama w pierwszej ławce, uczyła się średnio, nie chodziła na imprezy towarzyskie, weekendy spędzała w domu czytając książki lub pisząc opowiadania. Miała piękne sny, tak realne, tak rzeczywiste…Maurycy był najdoskonalszym wytworem jej wyobraźni, był dobry, czuły,, opiekuńczy i kochał ją nad wszystko. Był jej Aniołem Stróżem.
- To było takie banalne. – Powiedziała cicho. Maurycy tym razem siedział na wiklinowym, bujanym fotelu i przyciskał do twarzy kostki lodu.


Kurcze po tym fragmencie jakoś mnie dreszcze przeszły...

Całość się czyta bardzo fajnie... wkładając to na grunt analizy siebie...

Franco Zarrazzo napisał/a:
Z przyzwyczajenia. Wolę truskawkowy. – Spojrzał na mnie i zamienił szklanki. Zrobiło mi się głupio. Jakby szukał okazji na przygodny seks bez zobowiązań.


Dobre!!!

Czasem miałem wrażenie... jakby autor tekstu chciał aby osoba czytająca była Maurycym...

Reasumując podoba mi się.. przeczytać zamierzam jeszcze raz !!
Ostatnio zmieniony przez smooth 2007-03-04, 12:17, w całości zmieniany 1 raz  
0 UP 0 DOWN
 
Franco Zarrazzo 
Per astra ad anthropologiae



Wiek: 57
Dołączył: 26 Mar 2006

UP 1052 / UP 1969


Skąd: Ciemnogród

Ostrzeżeń:
 1/4/6
Wysłany: 2007-03-04, 12:25   

Masz niezłego nosa, Smooth... niech się autorka sama wypowie, jeśli to nie jest za wielka ingerencja w jej prywatność... Znaczy masz wrażliwą i głęboką duszę...
0 UP 0 DOWN
 
Bursztynowa 
Kameleon



Wiek: 35
Dołączyła: 08 Sie 2006

UP 0 / UP 0


Skąd: BP

Wysłany: 2007-03-15, 20:20   

Dopiero to przeczytałam... :oops:
Smooth dziękuję bardzo...bardzo podoba mi się to co napisałeś..."Czasem miałem wrażenie... jakby autor tekstu chciał aby osoba czytająca była Maurycym... " Może jest tak poniekąd. Coprawda Maurycy to postać fikcyjna mniej więcej określona i często pojawiająca się w moich opowiadanich, to mimo wszystko nie jest jednoznaczna...

[ Dodano: 2007-03-15, 20:22 ]
A to moje pierwsze poważniejsze opowiadanie, chyba napisane w 3 klasie gimnazjum. Wtedy narodził się Maurycy

Maurycy

- Maurycy jesteś tutaj?- Szepnęła Iga. – Gdzie byłeś? Znowu u tego swojego Boga? Nie zostawiaj mnie nawet na chwilę! Jesteś mój. Musisz się mną opiekować. Od tego są Anioły. Stań bliżej okna! Nie widzę Cię dobrze. Jesteś smutny? Przecież nic złego nie zrobiłam! Nie bij mnie! To boli...Maurycy! Dokąd idziesz? Zaczekaj! Zabierz mnie ze sobą! Chcę zobaczyć twojego Boga! Jak to jest z wiarą? Jeśli jest to jest źle, a jeśli jej nie ma to jest jeszcze gorzej? Powiedz coś! Słyszysz mnie? Maurycy...
- Jestem tylko marnym pyłem.- Szepnął Maurycy.
- Jesteś moim pyłem! Czy tak trudno jest dobrać odpowiednie słowa? Istnienie boli. Chęć bytu mnie przytłacza.
- Jestem tylko marnym pyłem.- Powtórzył Maurycy.
- Znowu odchodzisz? Uciekasz? Widziałeś wczorajszy zachód słońca? Niebo było piękne. Inne niż zwykle. Wyjątkowe. Maurycy! Gdzie jesteś? Nie będę się modlić! Maurycy!
- Z kim ty znowu rozmawiasz?- do pokoju weszła Dorota, siostra Igi. Mieszkały razem od dwudziestu lat, ale jedna drugiej nigdy nie potrafiła zrozumieć.
- Mam zły dzień. Nic mi dzisiaj nie wychodzi. Gdzie jest oko? Muszę namalować oko. Nawet nie wiem, jakiego ma być koloru? Niebieskie? Nie to chyba zbyt banalne.- Iga przechodziła się nerwowo po pokoju, zaglądając przy tym do wszystkich szafek.
- Malujesz obraz? Mogę ci pozować? – Wtrąciła nagle Dorota. – Pamiętasz? Kiedyś siadałam na schodach a ty mnie rysowałaś. Kazałaś mi się nie ruszać, a ja ciągle poprawiałam włosy opadające na czoło. Chciałam wyglądać jak najlepiej, ale i tak nigdy nie pokazałaś mi tej pracy. Nawet nie wiem czy ją skończyłaś.
- Nie skończyłam. Pamiętam doskonale.- Iga stanęła w miejscu i zaczęła uważniej przyglądać się swojej starszej siostrze.- Chcesz? Naprawdę? Usiadłabyś na schodach i byłoby jak kiedyś? Siedziałabym na ciepłej trawie, a ty posłusznie kładłabyś rękę na kolano, tak, żeby było dobrze? I śmiałybyśmy się bez pamięci z każdego słowa wypowiedzianego bezwstydnie?
- Tak.- Uśmiechnęła się Dorota. – Usiadłabym na schodach i nie ruszałabym się, jeśli mi rozkażesz. Będę opowiadała głupie żarty i sama się z nich śmiała. Będę patrzyła uważnie na każdy ruch twoich ramion i każdy gest twoich dłoni. Będę ci pozowała, żeby tylko, choć przez chwilę było tak jak kiedyś.


Był ciepły letni wieczór. Słońce walczyło z księżycem o władzę nad niebem, które z minuty na minutę przybierało wszystkie odcienie tęczy. Nie było wiatru, a para unosiła się ze spragnionej deszczu trawy. Kwiaty zamknęły już kielichy, aby odpocząć chwilę od nieznośnego słońca, które dotykało je swoimi promieniami jak najdłużej i jak najmocniej to było możliwe. Dziewczyny wyszły na podwórze i stały koło siebie w milczeniu. Żadna nie miała odwagi psuć atmosfery narastającej w napięciu chwili. Żadna nie chciała wypowiedzieć słowa, aby nie przerwać kojącej zmysły ciszy. Stały, milczały i patrzyły namiętnie na zachodzącą za korony drzew ognistą kulę. Było im tak dobrze.
- Kiedy byłam mała, zastanawiałam się gdzie ono ucieka w nocy. Co się z nim dzieje.-Szepnęła nagle Iga.
- Pamiętam jak siedziałaś pod naszym starym dębem i płakałaś. Każdego wieczoru.- Uśmiechnęła się Dorota. Usiadła na schodach, kiedy jej siostra przygotowywała narzędzia potrzebne do wykonania szkicu.
- Bałam się, że nie wróci. Bałam się, że już zawsze będzie noc i gwiazdy. Bałam się tych wszystkich duchów, które mnie wtedy otaczały. Nie mogłam sobie z nimi poradzić. Walczyłam, ale były silniejsze ode mnie.
- A teraz sobie radzisz? Ja nadal widzę w tobie zagubioną, malutką dziewczynkę, która nie wie, do czego służy życie i po co właściwie jest, skoro i tak przeminie.
- Teraz jest inaczej. Ta bezbronna istotka ma swoich sprzymierzeńców, ale już nie walczy. Zrozumiała, że nie musi starać się być rozumianą. Ta mała dziewczynka wie, że chociaż stanie się kiedyś garstką pyłu, będzie. Zawsze pozostanie w czyimś sercu. I być może ktoś będzie po niej płakał.
- A jeśli nie będzie? Jeśli wszyscy pozwolą, abyś stała się tylko i wyłącznie okruchem i nic nieznaczącym wspomnieniem, które warto szybko wymazać z pamięci?
- Wtedy jeszcze tu wrócę. Nie kręć się. Połóż rękę na szyi i zamknij oczy.
Iga zaczęła cicho, delikatnie przesuwać ołówkiem po zżółkniętej kartce. Na dworze było cicho, nawet ptaki na chwilę ucichły, by spokojnie przyjrzeć się spotkaniu dwóch sióstr. Niektóre drzewa pamiętały jeszcze ich wspólne zabawy na łące, poganianie spłoszonych kur i rozdeptywanie pięknych kwiatów, hodowanych całe lata przez schorowaną babcię.
Ołówek spokojnie sunął po kartonie wykonując, co chwile zamaszyste ruchy, idealnie odzwierciedlając ostre rysy twarzy roześmianej Doroty.
- Kiedyś próbowałam cię naśladować. – Szepnęła nagle Dorota
- Naśladować? – Zdziwiła się Iga.
- Przyglądałam ci się godzinami. Próbowałam nawet mrugać równie nerwowo jak ty. Nigdy mi nie wychodziło delikatne stąpanie, po skrzypiącej drewnianej podłodze. Zawsze musiałam odwrócić twarz w inną stronę. Rozmawiałam nawet czasami z twoim wymyślonym kolegą, ale nigdy mi nie odpowiadał.
- Maurycy rozmawia tylko ze mną, ale to nie jest ważne. Nie odzywaj się. Przechyl głowę w prawo i zamknij oczy!
Robiło się coraz ciemniej. Słońce właściwie nie chciało odchodzić, ale wielki Pan Nocy wygrał walkę z Królową Dnia i zepchnął ją z oblicza życia. Gwiazdy otoczyły ciemne chmury trzymając się za ręce ze złotego pyłu. Robiło się coraz ciemniej, i smutniej, aż w końcu zapadła noc. Kwiaty zamknęły swe kielichy zmęczone kilkugodzinnym udawaniem. Udowadnianiem głupim, ludzkim istotom, że są piękne. Lepsze od wszystkiego, co je otaczało.
Drzewa skuliły się ze strachu przed przemijającym życiem. Skuliły się z trwogi przed zakończeniem swojego istnienia.
Siostry siedziały jeszcze chwile na cementowych schodach udając zainteresowanie dla zagubionego wróbla poszukującego zapewne rodziców, którzy tak naprawdę odepchnęli go z powodu wrodzonej ułomności, jaką było za krótkie skrzydło.
- To straszne.- Szepnęła Iga
- Co jest straszne? – Zdziwiła się Dorota. Nie mogła znieść złośliwości siostry, która zawsze przerywała ciszę, swoimi głupimi poglądami, niewnoszącymi nic sensownego w jej nudne życie. Próbowała czasem udawać zainteresowanie, ale po tak długiej grze, wymianie tylu zdań i pozowaniu do portretu, nie miała na to po prostu siły.
- Wyobraziłam sobie właśnie jakby to było, gdyby mnie nagle zabrakło. Gdybyś się jutro obudziła, spytała o mnie i nikt by nie wiedział o moim istnieniu. Umarłabym. Jakby to było? Świat beze mnie byłby taki pusty, beznadziejnie przykry, żadne słowo nie miałoby znaczenia i z pod palców żadnego mężczyzny nie wypłynęłaby już żadna nuta głosząca przepych ziemi, niby stworzonej przez tego waszego Boga....
- Tak, to byłoby przerażające. Na pewno. – Roześmiała się Dorota i uciekła do domu, przed wiatrem rozpoczynającym swój niebezpieczny taniec
0 UP 0 DOWN
 
Dalville 


Wiek: 33
Dołączył: 19 Gru 2006

UP 0 / UP 0



Wysłany: 2007-03-16, 01:56   

Moderowany przez smooth:
Wyodrębniłem z załącznika i zamieściłem jako tekst, gdyż załącznik zawiera oprócz tekstu właściwego, inne rzeczy. Załącznik usuwam i zwracam się z prośbą jednak o zamieszczanie od razu właściwego tekstu.


"Wstęp.." oparty na dość dowolnej historii, zawierający dość dowolne myśli, w odniesieniu też do jakiejś literatury. Trochę mniej dowolnej

Drugi tekst jeszcze nie skończony, ale będzie to zdecydowanie dłuższa kompozycja niż w pierwszym wypadku


Gdzieś między Gehenną a słodkim Jeruzalem

Godzina ósma, kolejny trup. Pożółkł i zmarniał przez noc, wyglądał teraz trochę jak zwiędnięta łodyga. Zatargaliśmy ciało do spichrza za rozwidleniem korytarza; ten przed był już pełen. Nie zdążyliśmy go nawet zapytać o imię, bo cały dzień rżnęliśmy w karty. Pan Adaś Szczygielski, magazynier z Gdańska, znalazł je zdzierając gustowny pasek ze spodni wcześniej zmarłego dokera. Doker również pochodził z Trójmiasta.
-Panowie, nie dajmy się zwariować. Coś robić trzeba, bo mnie tu sakramencko szlag trafi. Nie mamy kobiet, miejmy chociaż to. Dobrze mówię?
Myśleliśmy podobnie, albo to on pomyślał, a my zaraz po nim Potem myślał już tylko Schwarzlose, ale o tym później. Rżnęliśmy więc w karty.
- jeden pik, licytuj
To Mesmerac, jakiś zagraniczny delegat z nienagannie przystrzyżoną bródką. Nie brakowało nam znamienitych gości.
- Psie krwie, mówiłem, wistuj w trefl, trefl!...
Schwarzlose, nikt nie wiedział skąd. Rozgrywka była emocjonująca; twarz Schwarzlos’ego miała już barwę świeżo wyszorowanego wieprza. Co kilka chwil z wielką pożądliwością wlepiał wzrok w mój zegarek. Schwarzlose realizował plan, wielki plan; zdobywał właśnie światową własność prywatną i wszystkie dostępne środki produkcji. I mówił, przede wszystkim mówił do nas. Kojarzyliśmy go ze słowem, z jakimś wielkim mistycznym oczekiwaniem. O nie, nie każdy chciał czekać. Ale Schwarzlose mówił prosto i zwięźle, zawile i wykwintnie. Mus nam się było wstrzymać.
-Trzeba, pry, wykazać się konsekwencją i wielką fantazją; Kiedy tam na górze nie ma żywego ducha, to gdzie, pytam się, cały kapitał? Tu jest kapitał, mówię! A gdzie jest kapitał, tam możliwości rentownego wykorzystania. Trefl, kontra. Panie Szczygielski, pasek poproszę!
Pan Adaś również przyklasnął wielkiej idei, i z neofickim zapałem począł zdzierać z siebie zdobyczny pasek. Nasze głowy kipiały od obrazów, wielkich i ponętnych; obrazu dostatku, sprawiedliwości, i naszym miejscu przy posiadaczu. Po uprzejmej rywalizacji oczywiście. Tylko jeden perwersyjny reakcjonista Mesmerac nie dało się porwać nastrojom, pozostał chłodny i wyniosły.

Grą w jakiejś się potykaliśmy był brydż, czy może raczej jego zbarbaryzowana odmiana; taka, której zasady mógł pojąć każdy, bo „nie o rozumienie tu teraz chodzi”, jak powiedział do nas Schwarzlose. Graliśmy więc o wszystko: zegarki, koraliki, buty, chustki, w dalszej kolejności o wycinki z gazet i zwoje pomarszczonej bibuły, wykałaczki, czy dużą stalową miednicę. Słowem, wszystko, o czym można by tylko pomyśleć. Raz zagraliśmy nawet o dziewictwo spędzającej u nas czas córki młynarza. Jednakże szybko się jej zmarło, w związku z czym i jej dziewictwo przestało być w cenie. Szczygielskiego szlag trafiał, bo stracił dobrą kartę.

Rzadko kiedy ktoś zakłócał ogólny spokój. Ciężko już chorym kazaliśmy leżeć na posadzce, żeby nie przeszkadzali w partyjce. Zdarzały się jednak przykre i uciążliwe incydenty.
W trakcie wzorcowo przebiegającej partii, usłyszeliśmy donośne charczenie.
-Panowie, litości!- ryknął Szczygielski- To już nawet interesów nie można w spokoju prowadzić?.
Wszyscy zerwaliśmy się z naszych miejsc, i po przestąpieniu nad paroma leżącymi pokotem ciałami znaleźliśmy winowajcę. Wisiał pół metra nad ziemią, na lnianym sznurze zaczepionym o pozostałości instalacji elektrycznej.
-Dobrodzieje, khe, khe- to leżący twarzą do ziemi, pokryty pulsującymi wrzodami starzec.- młodzieniec tutaj jest postmodernistą….nic nie znaczący incydent, zaraz wszystko będzie dobrze..
Za tę impertynencję neofita Szczygielski ciężkim buciorem przydeptał starucha, jeden z jątrzących się wrzodów eksplodował z głośnym mlaskiem. Ale rzeczywiście, to był tylko chwilowy kryzys. Wisielec szybko doszedł do siebie, i po chwili leżał już w perfekcyjnie zorganizowanym ogonku.

Mogliśmy wracać do kart.

Przez chwilę niespodziewany prym wiódł inny ze „stolikowych”, Nowosielec. Wkrótce zmitygował go jednak Szczygielski, i sprawy przyjęły dawny obrót.
Z naszym zdrowiem było jednak coraz gorzej; Mesmerac, gdy myślał, że nikt nie patrzy, obficie plwał krwią w białą chusteczkę, którą trzymał w kieszeni swego surduta. Schwarzlose grał w zdartych z jakiegoś nieszczęśnika rękawiczkach, a ja ręce trzymałem cały czas pod stołem. Szczygielski i Nowosielec byli jacyś niewyraźni. Trzeba było przyspieszyć rozgrywkę, bo jeszcze nie wszystkie karty rozdano. Nalegał na to Schwarzlose. Spieszyło mu się by jak pogański król spocząć ze swoimi dobrami na zaimprowizowanym katafalku. Przyspieszyliśmy więc tempo, a Nowosielec wyrywał Mesmeracowi złote zęby.

Całą tą głupią historię rozpoczął jak zwykle Szczygielski.

Kiedy nie mieliśmy już siły grać, kładliśmy się na pojedynczych pryczach. Wcześniej usuwaliśmy z posadzki tych, którzy zdążyli zejść w ciągu dnia, żeby swoim fetorem całkowicie nas nie zdegustowali. Pomyślał o tym Schwarzlose, wszyscy uznaliśmy to za bardzo mądre.
Leżałem i rozmyślałem przed snem, gdy prosto z wychodka przyleciał do mnie Szczygielski, mówiąc głosem rozdygotanym i bełkotliwym
- Aj aj aj, ty nigdy nic nie mówisz!....słuchaj, jak to jest, jak jest? Co b…co będzie, jak to nas już zwloką z posadzki?
-Nic. Nas nie ma kto zwlekać-Uprzedził mnie Nowosielec, który pozbawiony skrupułów pana Adasia bez żenady lał na podłogę.
-aaa….a wieczność?- nie rezygnował nie na żarty zaaferowany Szczygielski
-wieczność- wzmagający się zamęt rozbudził Mesmeraca, jak i pewnie całą resztę- wieczność też jest określana na linii czasu. Określa ją świat. A świat umrze razem z nami. Nie ma wieczności, jak i zresztą nigdy nie było.
To oświadczenia rozpoczęło straszliwy rwetes. Poruszeni byli nawet dogorywający nieopodal.

Kwestia była paląca. Na jej roztrząsaniu spędziliśmy kilka ostatnich chwil naszego życia.

II

Sprawa nie przedstawiała się jednak tak łatwo, jak można by sądzić. Szczygielski ze swoimi gdyby-gdyby wypadł jak diabeł z pudełka, w sam środek naszych kontr, trefli, własności, kapitałów i wistów, rozdeptując nabrzmiałą do granic możliwości równowagę, a nas samych pokrywając cuchnącą ropą z przekłutego wrzodu. O tak, później wszyscy cuchnęliśmy strachem. Sam Szczygielski nie jest do końca jasny; może w chwili wspólnej z Nowosielcem niewyraźności poczuł swoją niewyraźność znaczniej i konkretniej, a przez wspólnotę gnijących ciał wywęszył jej ostateczną konsekwencję? „Trzeba było przeciąć narośl…” Powiedział do mnie później, znacznie później. Może to oznaczać, że wszyscy byliśmy zadżumieni, w zależności o wiele głębszej i poważniejszej niż ktokolwiek wcześniej. Nie miał nam tylko kto otworzyć dymienic.

Mogłem już wcześniej zauważyć pewne zmiany, gdybym tylko uważnie obserwował. Czytelnik musi jednakże zrozumieć, że nie sposób uważnie obserwować i grać w karty. Obserwacja była zresztą niemożliwa do przeprowadzenia w sposób nie ujmujący żadnej ze stron, bo przecież przez długi czas stanowiliśmy jeden organizm. Jestem mimo wszystko pewien, że pan Adaś, który swoje w życiu przeczytał, postępował w duchu jednej z długich i smutnych powieści; drobne ukłucie niepokoju, mętniejący wzrok, a na koniec ołów w zatkanym rozpaczliwym spazmowaniem gardle. Czytelnik niech wybaczy mi brak rzetelności, ale zamiast faktów zaoferuję mam nadzieję trafną wizję- Szczygielskiego, który błędnym wzrokiem zatacza kręgi po kostnicy, kopie starucha i widzi, że choroba zabija nieodwracalnie.
Wracają jednak do stolikowego akademizowania. Spór, jak epidemia, trwał sobie w najlepsze, i ani mu się śniło kończyć przed ostatnim gniciem. Nawet karty poszły w odstawkę, chociaż widocznie drażniło to Schwarzlose’ego
-….łeż to, i podmiotowe dyrdymały!- ryczał Nowosielec, jego policzki zakwitły jak piwonie- solipsystyczne brednie! Patrzcie go, delegat, zagraniczny! Wam się tam od tych filozofij i romansy w głowach poprzewracało. Libertariański rzezańcze! Jakże mógł Se tak świat z niczego powstać, skoro nie był zawsze? Tfu, wziąłbym okutą czym pałę…
-a Bóg, mój Bóg, i wasze Bogi? mój?...- wpadał czasami Szczygielski, mierząc słowami jak ostrzem szpicruty.
- Nie nasze, bo to wasze barbarzyństwo- Ci mają boga i tamci mają boga, i ci i tamci zdążyli już sobie nawzajem tych bogów uznać. A mnie się rzygać chce od wypełniającej i wszystko przenikającej omnipotencji. Jakby to żadna z nich nie mogła sobie w kompetencje wchodzić. Rzygać i koniec. To jest tak samo obrzydliwe jak…jak…
-wrzód?- Podpowiedział pan Adaś
-tak, jak wrzód właśnie. Jak wrzód….a skąd ci? Ale o czym to ja? Ach. Rzygać, Szczygielski. A ty, Nowosielec, pijesz do tego samego co i on, więc tak ci powiem: Kazuistyczne sofizmaty. Nawet wasze bożki szanują czas i miejsca. Albo rozlewają wino, albo mordują Egipcjan, albo wjeżdżają do miast na osłach- Mesmerac przerwał na chwilę, zdyszał się straszliwie. Po chwili przybrał obleśny uśmiech- Albo bałamucą cudze żony. Albo-albo. Gdzie jest w Twoim zawsze trwającym świecie miejsce i czas bożka, który go dopiero miał stworzyć?
-moje, moje, moje….
-ot, kabotyn. Mechanika kwantowa dopuszcza możliwość istnienia pozaczasowej rzeczywistości…- zaczął niepewnie Nowosielec.
Widać było, że Mesmerac musiał już wielokrotnie unicestwiać Boga. Miał w tym ogromną biegłość, i po prawdzie to myślę, że Bóg powinien czuć ogromną niezręczność wobec tak miażdżącej argumentacji. W tej chwili jednak za ważniejszą pozwolę sobie uważać rzecz, o której przypomniałem sobie nieco później, ale zdaje się ona niezwykle ważną w świetle nadchodzących wydarzeń. Chodzi mi tutaj o Schwarzlose’ego. Wyglądał teraz trochę osobliwie, ale niech czytelnik nie pomyśli sobie, że tę osobliwość można zestawić chociażby z dziwactwami pogodnie starzejącego się mężczyzny, czy też emerytowanego belfra. Wydaje mi się, że Schwarzlose nie rozumiał. Nie rozumiał trochę jak dziecko, zżymał się i irytował, ale na razie było po prostu głęboko zdumiony nową sytuacją. Krew odpłynęła z jego twarzy, jedyną rzeczą która nie pozwalała jej się rozerwać jak stare płótno były mocno zaciśnięte usta.
Tymczasem nasza sprawa nabierała rumieńców. Głos zabrały dogasające masy organiczne.
-…..zdecydowanie nie można tak twierdzić, bo wedle tej samej zasady byt staje się mocno wątpliwy…
-Trzymajcie mnie, do cholery!
- to to pars pro toto! Gdzie wszyscy święci?
- Excuse-moi…
-Gott mit uns!
-Zamknąć, zamknąć, zamknąć! Kurwy, psiajuchy...- Tylko Nowosielec próbował przekrzyczeć straszliwy jazgot kupy pierwotniaków. Z marnym zresztą skutkiem.
Począł więc kopać je zapamiętale, i to tak, by każdemu dostało się po równo.
-moje, mooooje….- jęczał nadal Szczygielski
Ja w tym czasie obserwowałem już Schwarzlose’ego. Na jego obliczu znać było wielką zmianę, nigdy jeszcze nie widziałem u niego takiej twarzy, twarzy modliszki. Przez wielkie, siateczkowate oczy można było zajrzeć w głąb, i dojrzeć dzikie myśli lęgnące się na dnie; o, już wiedziałem, czym jest. Dziki szał, perlisty pot na brudnym czole. Schwarzlose sięgnął wewnątrz, w sam środek swej istoty, tak jak sięgał po to co ma być dane- czerpał drżącymi dłońmi. I uciekł, uciekł nam. Do środka . Zbiegł w rytmie wściekle walących bębnów, schwycił skrwawioną dłoń i popędził na spotkanie samego środka głuszy.

-moje, moje…
Pijany z wściekłości. Krzyk uciekiniera rozległ się donośnym echem po najdalszych zakątkach kompleksu.

To chyba mało istotny szczegół, ale na stole leżała srebrna popielnica. Tą samą popielnicą Schwarzlose posłużył się, by zdruzgotać kości, i wytłuc mózg przez uszy Szczygielskiemu.
Patrzyłem cały czas, ale nie widziałem wiele. Ucieczka Schwarzlose’ego była szybka. Twarz pana Adasia po kontakcie z ciężką popielnicą pękła jak dojrzała wiśnia. Została tylko krwawa miazga, i kupa szybko stygnącego nieopodal mięsa. Podłoga zabarwiała się na brunatno. Pan Adaś nie wył przeraźliwie; tylko trochę syczał.
- No wie pan, to było bardzo nieuprzejme z pańskiej strony…- to zakłopotany Mesmerac. Bardzo nie lubił skandali.
Schwarzlose dyszał. Nie wiem, czy to był już koniec, ale bębnów nie słyszeliśmy. To napawało optymizmem, i rokowało poprawę. Dawało nadzieję na lepsze jutro, przesiąknięte alkoholem odbitym w mętniejących oczach, i osnute dymem z ukręcanych na kolanie papierosów bez filtra. Schwarzlose stał po prostu, i nie patrzył na Szczygielskiego. W róg wykrochmalonej koszuli wycierał brudną popielnicę.
Do pana Adasia podszedłem tylko ja; nie, żeby całe zajście wydawało mi się okropne- wiem przecież, że takie rządy mają swoje prawa. Czułem jednak wyraźnie niezręczność sytuacji, bardziej chyba nawet niż Mesmerac. Spojrzałem mu w oczy i ująłem go za ramię. Ta maska…jakby ktoś odlepił jej uśmiech, ten kształt ludzki, który targany namiętnościami stopił się w ich żarze…było go teraz żal, to oczywiste. Przegrał swoją walkę i legł przebity włócznią u cokołu bożka, któremu nie chciał już służyć.
Ścisnąłem mocniej jego ramię. Uśmiechnął się krwawym uśmiechem, pociągnął mnie do siebie. I szeptał.



------------------------------------------------------------------------------

Echnaton

„Przyszedł do mnie wtedy. Czy wiedziałem, co mi przyniesie?...ten Kananejczyk? Dziwny to człowiek…chmurny, wyniosły, i bez nabożnej czci dla mnie; ale nie, oni wszyscy tacy są. To coś jeszcze. Czy z twarzy można wyczytać przeznaczenie? Mówisz, że nie, najdroższa?. Słuszna uwaga. Ale jednak…”

Okrutny był w tym roku drugi miesiąc szemu.

Zimna, mleczna alabastrowa posadzka przyjemnie chłodziła stopy Amenhotepa. W głowie huczało mu jeszcze od słońca, miłosiernego blasku Amona, który sprawiał, że krew napływała do twarzy i wrzała pod cienką pergaminową skórą. Chwilę, tylko małą chwilę temu czuł jeszcze, że wypełnia go płynny, rozgrzany do czerwoności brąz, a nieszczęsną skroń rozsadza mu trzaskanie Tebańskich kuźni; ale nie, dość już temu. Już, właśnie teraz, bieży ku niemu Nubijska piękność, i ściera kurz z umęczonych stóp. Rosły, cieleśnie męski Etiopczyk podaje chustę. Amenhotep oblizuje wargi, językiem zwilża końcówki palców. I delikatnym, kobiecym nosem wciąga różany aromat chustki. Najpierw szybko, zachłannie, później powoli i miarowo. Subtelny zapach wdarł się przez gardło, i lekkim woalem osiadł na płucach, ostatecznie wyrzucając suchy, pustynny wiatr. Jedyny wybraniec Re rozprężył się; spod półprzymkniętych powiek omiótł salę zaróżowionym spojrzeniem. Odprawił Nubijskie cudo i Etiopczyka, przyjął nowe sandały i szatę od akolity Amona. Ruszył korytarzem, zamiatając nogami morze płatków bielutkich kwiatów.
Po chwili był w Sali tronowej. Tam czekał na niego Saini, jego faworyt i nadworny lekarz. Nie był kapłanem. Na szczęście.
Saini był zwolniony z ceremoniału, nie ucałował boskiej stopy Amenhotepa. Musnął wargami obnażone kolano.
-wasza dostojność…
-wstań, Saini-przerwał Amenhotep- co na dzisiaj?
Młodzieniec podniósł się bez trudu, wygładził szatę, mięśnie radośnie zagrały pod lekką tuniką. Władca mruknął z aprobatą.
-dziś, wasza dostojność raczył wyrazić zgodę na przyjęcie nomarchy Abydos, udzielenie posłuchu przedstawicielowi Związku Fenickiego…- Saini zamyślił się, rękę uniósł do podbródka- wydanie dyspozycji w sprawie budowy kanału w delcie… -Faraon zmarszczył brwi. Nie można było mówić, kiedy Faraon marszczył brwi.
-dość, dość Saini. Saini, czy ty mnie kochasz?
-wasza dostojność...
-To dlaczego-przerwał Amenhotep- chcesz mnie zamęczyć?- Pogładził twarz dłonią, po czym nonszalancko machnął ręką- Ach, Saini! Są już u nas słodkie wina z Cypru, ja piszę pracę. Nanu chce cię zobaczyć. Pójdziemy na komnaty, pokażę ci, jakie cuda kazałem wykonać tutejszemu kamieniarzowi. Cóż za człowiek!...także wszystkich na jutro, na jutro!
Saini skłonił się i odwrócił na pięcie, żeby wykonać polecenie
-Ale nie, czekaj. Daj tu tego Kananejskiego kuglarza. Bo przecież on tutaj jest, prawda?
-wasza dostojność jest przenikliwy, jak zwykle…
-co dzień dziękuję Amonowi- Amenhotep uśmiechnął się szeroko. Saini również się uśmiechnął- no już, daj go tu.
Młodzieniec wyszedł, nadal przygryzając policzki.
Amenhotep ruszył w stronę tronu, wodząc po twarzach sennym wzrokiem. Dwaj Nubijczycy o hebanowej skórze wstali już z klęczek, i gorliwie zaoferowali swoją pomoc. Przyjął opadnięciem ciężkich powiek, usiadł na wzniesieniu. Jeden z Nubijczyków podał owoce. Faraon poczuł miękką dłoń na ramieniu, później na klatce piersiowej. Spuścił wzrok. Dłoń barwy takiej kości słoniowej, jaką w dzikich południowych krajach potrafią zdobyć tylko jego najlepsi łowcy. Dłoń…
-Neferetiti...
-Długo cię nie było
-kapłani…
-wiem-przycisnęła go mocniej- zostanę teraz przy tobie.
Skinął głową. Dłoń Neferetiti gładziła go po pociągłej twarzy, po szerokich, krągłych biodrach
Nie czekał długo, chwilę później do komnaty wszedł już Saini. A za nim starzec. Przygarbiony, w łachmanach, postukiwał sękatym kosturem o alabastrową posadzkę. Jak w pięknej baśni o duszach i wróżbach.
Wędrowiec podszedł do wzniesienia, i przyklęknął. Regulaminowo. Amenhotep nie rozumiał, jak w geście, który wykonują setki poddanych, geście, który wygląda zawsze tak samo, można skryć tyle wyniosłości, godności, i buty. I szaleństwa. O tak, oni bez wątpienia byli szaleni, wszyscy, co do jednego.
-Ziemia pozdrawia cię, Amenhotepie.
Faraon wzdrygnął się. Przybysz miał nieprzyjemny głos
-Podróżowałem-ciągnął starzec-podróżowałem po twoim kawałku ziemi. Jest piękny. Jest piękny, prawda?- starzec przez chwilę utkwił wzrok w podłodze, po czym podjął, nie doczekawszy się odpowiedzi-Tak, nie musisz mówić, sam widziałem. Ludzie skrwawieni, a ziemia bogata, szczęśliwa ziemia!
Saini, który wcześniej starannie wygładzał fałdy materiału na swojej tunice, uniósł głowę zdumiony. Spojrzał na Faraona.
-dla…dlaczego nazwałeś mnie władcą ziemi?
-bo przecież tego pragniesz. Mienisz się władcą ziemi- spokojnie odpowiedział hebrajczyk- Chyba nie uchybiłem protokołu?
-Nie…to osobliwe-wyszeptał Amenhotep
-wiele jest na ziemi rzeczy, których nie można zrozumieć
-wiele rzeczy? Nawet dla Faraona?
-a czym że jest Faraon?
Saini zachłysnął się powietrzem, i powiódł spłoszonym spojrzeniem od starca do Amenhotepa. Dobrze znał władcę, i wiedział, że nie ma on zgoła żadnego zamiłowania do wyszukanego okrucieństwa. Nie był w końcu Asyryjczykiem, i jego wysublimowana dusza artysty brzydziła się wszelkim gwałtem. Ale na bogów, jeszcze mała, malutka chwilka, a Faraon rozkaże włóczyć tego nieszczęśnika końmi.
W tej chwili słońce znów bezlitośnie uderzyło na Amenhotepa. Powietrze zadrżało, władca skrzywił nieco usta.
-Sam nazwałeś mnie władcą ziemi- powiedział cicho Faraon. Oczy miał półprzymknięte. Coś nie pozwalało mu gniewać się na tego człowieka. „Zresztą, czy gniew Faraona może dosięgnąć szaleńca?”- pomyślał Amenhotep
-I tak jest w istocie. Ale czy można by zaryzykować stwierdzenia, że Amon postąpił ci boskości, nie uświadamiając i nie odkrywając wszystkiego?
-czego- młody władca cedził każde słowo, nadając mu ostre krawędzie- czego na przykład?-.
-czy wiesz, Faraonie- zaczął starzec. Złym, zimnym i jednostajnym szeptem- czy wiesz, dlaczego ty jesteś tutaj, a niewolnik, pies przeklęty, przerzuca żyzny muł w delcie? Dlaczego tysiące twoich poddanych padło przed wylewem od morowego powietrza? A może znana jest Ci przyczyna trwogi kamieniarza, który całuje stopy, nie kolana? Dlaczego mury, miasta, parki i ogrody, miękkie błoto delty lepiące się do bosych stóp, falujące morze złocistego kryształu, dlaczego dziwki fenickie i memficcy prostaczkowie, miliony myśli a żadna twoja, dlaczego żadnej nie sposób posiąść ani zagarnąć całkowicie, ani chociażby wykręcić czy złamać, żeby wijąc się łykała ziemię i jedyną jej treścią była ta wtłoczona przez ciebie? I w końcu, czy wiesz dlaczego twoja skroń musi pękać, a skóra pierzchnąć pod bezlitosnym pustynnym słońcem?
Tego było już zdecydowanie za wiele dla poczciwego Sainiego. Skończył snuć makabryczne wizje schorowanego ciała rozrywanego końmi. Z lekko rozchylonymi ustami wpatrywał się w przybysza, całkowicie osłupiały.
Okrutny był w tym roku drugi miesiąc szemu. Krew Faraona zawrzała, schylił mokrą już twarz i ukrył ją w dłoniach. Zaczynał jednak myśleć o jakiejś długiej, i bolesnej egzekucji. Nie dla swojej przyjemności rzecz jasna. Słyszał po prostu, jak służba za nim zaczyna szemrać. Trzymającej go za rękę Neferetiti pobielały knykcie. Ale była to tylko ulotna myśl, owoc zaróżowionych powiek i miłości własnej rozbudzonej zapachem jego Nefer, kwiatu cypryjskiego gaju. Bo właśnie teraz, kiedy podniósł swoje wysmukłe oblicze na włóczęgę, by otaksować go tym dobrze znanym spojrzeniem spod zmarszczonych brwi, spostrzegł szarą twarz z marmuru.
Statyczna, ziarnista, przypomniał sobie, dlaczego uznał głos dobywający się z niej za nieprzyjemny; trochę przywodził na myśl dźwięk rylca, uderzającego o głaz. Głos nigdy nie pytał, a zawsze stwierdzał, nie uznawał ani sprzeciwu, ani okoliczności łagodzących. Dźwięk który się raz wydobył, mocarna ręka wydrapywała narzędziem na tablicy, głośnym zgrzytaniem oznajmiając, że oto od teraz istnieje, i na zawsze obowiązuje; był zawsze w czasie przeszłym, niezrozumiały nim nie zapisany. A później już istniał, i oczekiwał. Jak wola potężnego bożka wyryta na słonym kamieniu. Tak, tak mniej więcej przedstawiała się myśl zrodzona w poetyckiej duszy Faraona. Amenhotepowi wraz pociemniało w oczach. Nie pamiętał już, po co kazał przyprowadzić tu tego człowieka. Okrutny był w tym roku drugi miesiąc szemu.
-Ja…-zaczął zbolałym głosem Faraon
-Władca ziemi gotów się zaraz zagotować. Czy oni nie mogliby wachlować żywiej?
-Rozumiem- Amenhotepa zacisnął wargi- że zaradzić na to i tak w żaden sposób nie możesz?
-Zaradzić? Nie, tego zrobić nie mogę, i nie chcę. Ale pomóc zrozumieć, owszem, to mi wolno.
-To chyba nie może w żaden sposób pomóc…
Faraon przymknął powieki. Ostre promienie słoneczne wdzierały się przez oczy, dotkliwie kalecząc myśli
-Możliwe- Kananejczyk postąpił krok naprzód- Spójrz, pyle ziemi
Amenhotep spojrzał. W krąg żywego ognia, który tańczył na piedestale. Rozwarł szeroko oczy, i oszalał tym boski szaleństwem, tak podziwianym później przez pogan


II


Faraon oszalał-rzekł świątobliwy Bakari- co do tego nie ma żadnych wątpliwości
Bakari zrobił dramatyczną pauzę, i powiódł wzrokiem po zebranych

...........
Ostatnio zmieniony przez smooth 2007-03-16, 09:13, w całości zmieniany 3 razy  
0 UP 0 DOWN
 
Bursztynowa 
Kameleon



Wiek: 35
Dołączyła: 08 Sie 2006

UP 0 / UP 0


Skąd: BP

Wysłany: 2007-03-16, 08:17   

Pierwsze podobało mi się bardzo - ale nie jestem obiektywna, bo swojego czasu chciałam zostać archeologiem, fascynował mnie starożytny Egipt, a Echnaton do tej pory jest moim ulubionym faraonem.
Drugiego jeszcze nie przeczytałam.
0 UP 0 DOWN
 
Maga 



Wiek: 33
Dołączyła: 22 Kwi 2005

UP 0 / UP 0



Wysłany: 2007-03-19, 02:15   

Koleżanka mnie zachęciła, abym przeczytała tą pracę i nie żałuję...
Dalville napisał/a:

Gdzieś między Gehenną a słodkim Jeruzalem

Muszę stwierdzić, że od początki niejako mi się wszystko z "Dżumą" A. Camusa kojarzyło, zaczynając od trupów, poprzez krwawy kaszel, potem już jakże oczywiste moja skojarzenia poprzez dymienice i nacinanie wrzodów. Podobało mi się, jako że i "Dżumę" chętnie czytałam (niewiedząc, że to lektura xD)
Szczególną uwagę zwróciłam na tą myśl: "[...]świat umrze razem z nami. Nie ma wieczności, jak i zresztą nigdy nie było. ", może dlatego, że niedawno sama uparcie twierdziłam, że świat umrze razem ze mną?
Podoba mi się język jakim jest praca pisana... Barwny i nawiązania do literatury:) (może się mylę, ale jakoś mi tam trochę de Sade by pasował...) ah... jak ja lubię autorów, przy których twórczości trzeba posiadać odpowiednią wiedzę, aby wiedzieć o co chodzi i odpowiednio spojrzeć na pracę:) Pewnie gdybym nie była przebrzydłym leniem i wcześniej się zabrała za zgłębianie literatury, zauważyłabym więcej odwołań, nawiązań, może nawet wyimaginowanych...
<thanks> bardzo mi się podobało :)

Dalville napisał/a:
Echnaton

To też jest ciekawe, jednak wcześniejsza praca bardziej mi się podobała, może ze względu na to, że nie bardzo lubię Egipt i nigdy nie miałam okazji/chęci/zamiaru, aby się zagłębiać w życie władców... Muszę przyznać, że podobają mi się poglądy reprezentowane przez Hebrajczyka i po raz kolejny jestem pod wrażeniem języka jakim się posłużyłeś.

Hmmm... czy to już koniec?
0 UP 0 DOWN
 
Dalville 


Wiek: 33
Dołączył: 19 Gru 2006

UP 0 / UP 0



Wysłany: 2007-03-20, 01:02   

Ziomek napisał/a:
Muszę stwierdzić, że od początki niejako mi się wszystko z "Dżumą" A. Camusa kojarzyło, zaczynając od trupów, poprzez krwawy kaszel, potem już jakże oczywiste moja skojarzenia poprzez dymienice i nacinanie wrzodów. Podobało mi się, jako że i "Dżumę" chętnie czytałam (niewiedząc, że to lektura xD)


Trafnie, bo tekst jest niejako wypadkową problematyki "Dżumy", ale także "Jądra Ciemności", absurdu Becketta, oraz krytyki pewnych postaw. Oczywiście nie jest to kompilacja tych utworów, lecz takie luźne nawiązanie...

Ziomek napisał/a:
może się mylę, ale jakoś mi tam trochę de Sade by pasował...


Dlaczego by nie, świat na krawędzi może być występny i libertyński. Choć nie dokładnie w tym co u De Sade'a znaczeniu, ale tu bohaterowie też mogą podlegać dość jednoznacznej ocenie moralnej.

Ziomek napisał/a:
Hmmm... czy to już koniec?


Nie, to raczej początek. Na dodatek tak mało zaawansowany, że tekst może wydawać się nie do końca zrozumiały. Mam nadzieję, że to się później zmieni, ale mimo wszystko dobrze jest znać kontekst historyczny (xD. Prowadź mnie Jadziu, nauczaj mnie Jadziu. Żyję po to, aby Ci służyć. xD. A to już kontekst "szkolny" xD)

Ziomek napisał/a:
Muszę przyznać, że podobają mi się poglądy reprezentowane przez Hebrajczyka


Mnie wręcz przeciwnie, ale o tym później xD


I wielkie dzięki za to, że chciało Ci się te przydługawe prace czytać i oceniać;)
Ostatnio zmieniony przez Dalville 2007-03-20, 01:04, w całości zmieniany 1 raz  
0 UP 0 DOWN
 
smooth 
wyrwany z kontekstu


Zaproszone osoby: 2
Wiek: 42
Dołączył: 21 Wrz 2006

UP 35 / UP 7


Skąd: Brzeg

Wysłany: 2007-03-20, 01:33   

Dalville napisał/a:
I wielkie dzięki za to, że chciało Ci się te przydługawe prace czytać i oceniać;)


Ja obiecuję również, przeczytać, tyle, że na razie nie wyrabiam z czasem.. a nie chcę tego zrobić połowicznie (tzn przeczytać :wink: )
0 UP 0 DOWN
 
Maga 



Wiek: 33
Dołączyła: 22 Kwi 2005

UP 0 / UP 0



Wysłany: 2007-03-20, 01:40   

Dalville napisał/a:

I wielkie dzięki za to, że chciało Ci się te przydługawe prace czytać i oceniać;)


Ależ proszę.
Jak będziesz miał jeszcze to chętnie poczytam:P Może także i ocenię jak będę wiedziała o co chodzi xD

Dalville napisał/a:
(xD. Prowadź mnie Jadziu, nauczaj mnie Jadziu. Żyję po to, aby Ci służyć. xD. A to już kontekst "szkolny" xD)


Jadwiga powinna być dumna, że tak wiernego wielbiciela sobie wychowała xD
0 UP 0 DOWN
 
Sabaku no Hitari 
Smile! ;)



Wiek: 33
Dołączyła: 27 Lip 2007

UP 0 / UP 0


Skąd: Brzeg

Wysłany: 2007-07-27, 21:36   

Tak czytając Wasze opowiadania, aż mi się tak zrobiło.. Głupio, bo chciałam wstawić swoje "najdroższe", ale się troszkę.. Rozmyśliłam ;D

Widac, jak to Brzeżanie są utalentowani, oby tak dalej ;)
0 UP 0 DOWN
 
smooth 
wyrwany z kontekstu


Zaproszone osoby: 2
Wiek: 42
Dołączył: 21 Wrz 2006

UP 35 / UP 7


Skąd: Brzeg

Wysłany: 2007-07-28, 12:14   

Sabaku no Hitari napisał/a:
.. Głupio, bo chciałam wstawić swoje "najdroższe", ale się troszkę.. Rozmyśliłam ;D


Oj, to jeszcze chwilę pomyśl i wstawiaj, wszak

Sabaku no Hitari napisał/a:
Widac, jak to Brzeżanie są utalentowani


..też brzeżanką jesteś, prawda ?

Cóż reasumując, każdy ma swój pomysł na przedstawienie świata go otaczającego czy to przez poezje czy poprzez prozę i mnie osobiście nigdy nie przerażało, że inni robią to lepiej.. tzn używając ładniejszych ..bardziej przemyślanych środków..chwytów.. więc, śmiało czekamy !!
0 UP 0 DOWN
 
Franco Zarrazzo 
Per astra ad anthropologiae



Wiek: 57
Dołączył: 26 Mar 2006

UP 1052 / UP 1969


Skąd: Ciemnogród

Ostrzeżeń:
 1/4/6
Wysłany: 2008-01-24, 21:06   

Nowa proza Bursztynowego Janioła:


2008-01-23 19:00:05 >> Szpak na parapecie


Czy szpaki zostają w kraju na zimę?

A za oknem tylko odrobina śniegu. Wyglądam pełna nadziei, w poszukiwaniu natchnienia. Kilku chwil ulotnych, dzięki którym poczuję szczęście nieograniczone. Za oknem linia wysokiego napięcia. Telekomunikacyjna. I słup. A na linii siedzi szpak. Wpatruje się w moje okno z ciekawością. Myśli pewnie, że powinno mnie tu nie być. Powinnam teraz znajdować się w zupełnie innym miejscu. A ja pisze powolutku, nie zachłannie, żeby nie wzbudzać sensacji. Cichutko stukam w klawiaturę komputera. Szlag by trafił te wszystkie nowe wynalazki, te laptopy od siedmiu boleści! Ale siedzę powyginana, w pozycji niewygodnej i pisze odrobinkę, aby ulżyć strudzonemu sercu.

Za oknem linia, sznur czy kabel. A na linii szpak. Wpatruje się w brudną szybę i moją pochyloną nad klawiaturą głowę. Nie ma sprawy, mogę przecież wstać. Mogę zrobić sobie chwilę odpoczynku. Otwieram okno, choć na dworze mróz niemalże jak na Syberii, szron natychmiast pokrywa moje usta.

- Cześć Szpaku! – uśmiecham się radośnie. Nie mogę się przecież poddać. Chciałam natchnienia, o wenie myślałam, to teraz mam.

- Ćwir! Ćwir! – odpowiedział Szpak.

- Oszalałeś? Szpaki nie ćwierkają!

- A co robią szpaki? – zainteresował się ów szpak.

- Nie wiem! Kraczą!

- Kraczą wrony!

- Szpaki też! I kawki chyba…

- Ale ja nie jest szpakiem.

- Wyglądasz zupełnie jak szpak.

- Ja jestem bocianem!

- Hmmm…bociany odlatują na zimę do ciepłych krajów. Dlaczego więc ty zostałeś?

- To już jest zima?

- Nie czujesz?

- Niedawno wróciłem z Afryki. Bo wiesz, ja dużo podróżuję. Faktycznie. Wydawało mi się, że jest tu trochę chłodniej niż w takim Egipcie na przykład.

- Ale tylko troszeczkę?

- Troszeczkę.

Zamykam okno i pędzę w szaleńczym pędzie do łazienki. Usta bolą. Zamarzły i popękały a krew sączy się cienką stróżką po szyi, z szyi po dekolcie i piersiach. Niemożliwością staje się ta pasja twórcza. Obmywam zabrudzone ciało i wracam do pokoju. Siadam przy komputerze, garbię się, pochylam kark a wraz z karkiem głowę i widzę pusta kartkę. Nic nie napisałam? Ani jednego słowa? Twarz kieruję w stronę okna. Za oknem nadal linia, a na linii tylko mróz. Po szpaku ani śladu. Szpak siada na parapecie i puka swoim dziobem w szybę. Patrzymy sobie prosto w oczy. Moje niebieskie i jego czarne jak smoła. Błyszczą. A szpak puka i puka.
– Przestań pukać! Szybę przepukasz! Kim teraz jesteś? Dzięciołem?- krzyczę zdenerwowana.

- Wpuść mnie! Zimno mi! – odkrzykuje szpak i puka w szybę.

Już widzę tę rysę na szkle, już widzę jak pęka, już chce mi się płakać, już nie wierzę, już nie chcę pisać! Otwieram okno, a ptak wlatuje do pokoju jakby nigdy nic. W dziobie trzyma zeschnięty listek.

- Chyba nie zamierzasz sobie tutaj gniazda wić? – zdziwiłam się

- To dla ciebie – uśmiechnął się ptak, jeżeli to możliwe by ptaki się uśmiechały.

- Dla mnie?

- W ramach podziękowań. Za nocleg.

- To nie hotel! Co ty sobie myślisz!

- Ale przez ciebie jest mi zimno. Do tej pory myślałem, że jestem bocianem. Latałem w dalekie podróże, byłem szczęśliwy. Czy ty wiesz ile krajów zwiedziłem? Ale ty uświadomiłaś mi, że jestem zwykłym szpakiem. I musze tu zostać. Nie przywykłem do takiego klimatu. Jest mi strasznie zimno. Przygarnij mnie na jedną noc.

- Ale…

- Jest mi smutno.

- Dlaczego?

- Bo ja lubiłem być bocianem.

I już zaczynam rozumieć. Nasuwa mi się myśl. Dlaczego nie mielibyśmy być tym, kim być chcemy? Jeżeli to nas uszczęśliwia? Jeżeli to pozwala nam spełniać marzenia?

- Wiesz co? – siadam koło szpaka i biorę od niego uschnięty listek lipy – Dla mnie możesz być nawet rajskim ptakiem. Chcesz?

- Nie. Wolę zostać bocianem.

- Dobrze bocianie. Przenocujesz u mnie.

Chowam listek między karty ulubionej książki i idę poszukać czegoś do jedzenia. Przecież bociany muszą coś jeść, prawda?
0 UP 0 DOWN
 
Franco Zarrazzo 
Per astra ad anthropologiae



Wiek: 57
Dołączył: 26 Mar 2006

UP 1052 / UP 1969


Skąd: Ciemnogród

Ostrzeżeń:
 1/4/6
Wysłany: 2008-01-31, 08:31   Listo do Maurycego - Bursztynowy Anioł

Po prostu list do Maurycego...
Bursztynowy Anioł



Pytasz w liście, co sprawia mi przyjemność?

Twój uśmiech, odpisuję.

Lubię, kiedy się denerwujesz, gdy zjem kożuch z budyniu, który tak bardzo lubisz.

Lubię, kiedy parzysz kawę i przynosisz ją do łóżka. Cieszę się, że nie pozwalasz mi jej robić, bo zawsze wychodzi za słodka.

Co widzisz w tej chwili? Prosisz bym to opisała.

Rozglądam się więc dookoła. Na biurku artystyczny nieład, żeby nie nazwać tego bałaganem. Aparat fotograficzny. Klisza pewnie już dawno prześwietlona, a wydawało mi się, że całkiem ładnie wyszłam na tych zdjęciach. Kilka baterii, szczotka do włosów. Wiesz, kupiłam ją na odpuście. Nie wiem skąd pomysł sprzedawania szczotek do włosów pod kościołem. Czy teraz będę mniej grzeszyć skoro codziennie mam styczność z tym całym mistyzmem?

Dobrze, już więcej nie będę.

Na biurku leży też zasuszona róża. Bez kolców. Jeszcze z podstawówki. I długopisy. Cały słoik długopisów, wiesz jak bardzo je lubię. Wolę długopisy od piór, chociaż to takie nieromantyczne. Znowu przypomina mi się twój śmiech, kiedy witasz mnie wracając z pracy i natychmiast chwytasz mnie za ręce.

„Znowu pisałaś – mówisz – całe dłonie masz w atramencie”.

To cudowne móc pisać do Ciebie, kiedy siedzisz obok.

Czytam ostatni akapit Twojego listu. Zadajesz ostatnie pytanie, które ma być oschłe i rzeczowe, żebym wiedziała, że nie żartujesz. Pytasz, czego oczekuję od Ciebie?

No cóż…

Mam pisać o przesolonej jajecznicy ze szczypiorkiem? O słodkim winie przy kominku w górskiej chacie? O zapachu książek stojących na półkach, które nie mają czasu żeby się zakurzyć? O pudełkach zapełnionych listami, górnolotnymi słowami i fioletowymi wstążkami? Nie napiszę. Ciepło i czułość. Tylko Ty wiesz, co oznaczają te słowa.

Odrobina ciepła i czułości w te samotne dni…
0 UP 0 DOWN
 
Bursztynowa 
Kameleon



Wiek: 35
Dołączyła: 08 Sie 2006

UP 0 / UP 0


Skąd: BP

Wysłany: 2008-01-31, 11:39   

Ty to szybszy od światła jesteś... :o
0 UP 0 DOWN
 
Natek 



Wiek: 37
Dołączyła: 04 Mar 2007

UP 0 / UP 0



Wysłany: 2009-08-31, 11:21   

a mogę się zareklamować? mnie można przeczytać TU
z coraz popularniejszego wśród internautów nurtu: blogi-które-tak-do-końca-nie-są-prawdziwymi-blogami :mrgreen:
generalnie miała być strona internetowa, ale lenistwo i brak umiejętności robienia "tego czegoś, żeby tak fajnie się te notki dodawały" ;) sprawiły, że poszłam po najmniejszej linii oporu i założyłam bloga
no to zapraszam 8)
0 UP 0 DOWN
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Zobacz posty nieprzeczytane

Skocz do:  

Tagi tematu: moze, proza


Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Template BMan1Blue v 0.6 modified by Nasedo
Strona wygenerowana w 0,08 sekundy. Zapytań do SQL: 35
Nasze Serwisy:









Informator Miejski:

  • Katalog Firm w Brzegu